Inferno
Już miałam zabierać się za czytanie
Anny Kareniny, aż tu w ręce trafiło mi Inferno – i moje ambitne
plany spaliły na panewce. Bądź co bądź najnowsza książka
autora Kodu Leonarda da Vinci to wydarzenie i nawet mimo nie najlepszych recenzji, budzi zainteresowanie w każdym mianiaku
książkowym, który chce się dowiedzieć w czym rzecz. A rzecz w
tym, że Inferno z trudem można nazwać thrillerem, jakim się
szumnie mieni. Robert Langdon, znowu zostaje rzucony w wir
niebezpiecznych wydarzeń, zagrażających ludzkości. Tym razem
rozwiązuje zagadkę, której klucz tkwi w słynnej Boskiej Komedii
Dantego. Nie chodzi mi o to, że to już było, gdyż dzieło Dantego
do dziś dnia budzi wiele emocji i stanowi źródło inspiracji. Pal
też licho, że książki Dana Browna oparte są ciągle o ten sam
schemat i niezmiennie irytują mnie tym, że autor najwyraźniej ma
czytelnika za idiotę: tłumaczy oczywiste oczywistości, a główny
bohater, podobno szanowany profesor wykazuje się czasem zdumiewającą
ignorancją (typowo amerykańską, chciałoby się dodać zgryźliwie)
oraz powolnością myślenia. W Inferno nie rzucało się to aż tak
w oczy, choć Langdon za podstawowe źródło informacji ma
Internet... Tym, co najbardziej boli w przypadku Inferno jest
okropnie wolne tempo akcji. Rozgrywa się ona ponownie głównie we Włoszech i
autor wykorzystuje to, by opisać czytelnikowi piękno Florencji,
potem Wenecji, a na koniec Stambułu, ze szczególnym naciskiem
jednak na tajne przejścia w różnych historycznych budynkach
(dziwnym też trafem, ślady, które tropi Langdon zawsze znajdują
się w, lub w pobliżu najbardziej znanych zabytków). Efekt jest
taki, że książka całymi fragmentami zmienia się w przewodnik
turystyczny, a główni bohaterowie też sprawiają wrażenie, że są
bardziej zainteresowani...zwiedzaniem, niż odkryciem tajemnicy
zawartej w zniekształconych słowach Boskiej komedii. Nie obeszło
się również bez wykładu na temat Dantego i jego dzieła. Domyślam
się, że Dan Brown jest italofilem i kocha renesans (za co mu
chwała) i zapewne chciał oddać cześć tym razem Florencji, a mnie
samą do książki przyciągnął właśnie ten jej aspekt, ale nie
można było tego zrobić jakoś inaczej, dyskretniej, subtelniej,
niż poprzez zamieszczanie w powieści pretendującej do miana sensacyjnej
przydługich wywodów na temat historii miasta i jego atrakcji
turystycznych? Inferno czyta się, leniwie przewracając strony i
dyskretnie ziewając, a przerwanie lektury nie nastręcza żadnych
trudności.
Jeśli popatrzeć na Inferno od strony
intrygi sensacyjnej, to również pozostawia ona sporo do życzenia.
Jeśliby bowiem (dla przykładu) jakiś terrorysta - szaleniec
skonstruował bombę, by unicestwić świat, po cóż miałby dawać
komuś wskazówki jak tę bombę znaleźć? A tak właśnie postępuje
antagonista Langdona. Poza tym, gdyby ów szaleniec miał się
zarazem za zbawiciela ludzkości, po co miałby swoją działalność
ubierać w dantejskie (nomen omen) sceny i straszyć ludzi piekłem?
Przecież można to było wszystko zrobić po cichu, bez sensacji -
efekt byłby ten sam. Cała ta przebieranka w szaty Dantego wydała
mi się więc mocno przekombinowana i nielogiczna, w szczególności
w kontekście zakończenia powieści. Które – muszę powiedzieć –
pozytywnie mnie zaskoczyło. Spodobało mi się bardzo „eleganckie”
rozwiązanie, jakie zaproponował autor, tyle tylko, że w
odniesieniu do niego, to wszystko, co działo się w powieści jakoś
straciło sens.
Inferno przyprawiło mnie przy tym wszystkim o
poważny ból głowy, co w moim przypadku jest bardzo przykrą
dolegliwością. I wcale nie chodzi o to, że akcja w książce się ślimaczy. Otóż oś powieści stanowi tym razem kwestia, która wcale nie jest wyimaginowanym i bzdurnym problemem. Przeludnienie naszej planety jest faktem, statystyki są
nieubłagane, wystarczy spojrzeć na przelewające się wszędzie
tłumy (co zresztą Dan Brown zręcznie akcentuje).
Wyobraziłam sobie, że przedstawiony w książce scenariusz
apokalipsy spowodowanej brakiem miejsca i zasobów do życia (i to nieodległej w czasie) jest całkiem prawdopodobny. Nie potrzebna nam żadna zabłąkana asteroida
czy ocieplenie klimatu. Autentycznie mnie to przeraziło, a mój
poziom stresu gwałtownie wzrósł. Żeby było „zabawniej”,
pisarz przewidział typową reakcję czytelnika na tego typu wieści, tj.
wyparcie. Najpopularniejszy mechanizm radzenia sobie ze stresem: nie
myślenie o problemie, z którym nie możemy sobie poradzić, zajęcie
się czymś innym. Na przykład czytaniem książki... A tu
wetknięcie nos w książkę nie pomoże, kiedy krzyczy ona do nas,
iż najmroczniejsze czeluście piekieł zarezerwowane są dla
tych, którzy zachowują neutralność w czasach moralnego kryzysu.
Nie ma nic gorszego, niż obojętność i wypieranie prawdy... Ten
zabieg autora uważam za przebłysk geniuszu i gdyby zastosować do oceny powieści kryterium Bogumiła Hrabala, który mawiał, iż porządna książka nie jest po to, aby czytelnik mógł łatwiej usnąć,
ale żeby musiał wyskoczyć z łóżka i tak jak stoi, w bieliźnie, pobiec do
pana literata i sprać go po pysku, to muszę przyznać Inferno dobrą ocenę końcową. Zaskoczyło mnie to,
że okazało się ono czymś więcej niż tanią sensacją –
w istocie wątek sensacyjny jest jego najsłabszą stroną – gdyż
autor wplótł do niej rozważania na bardzo poważny temat. Szkoda
tylko, że – sądząc po opiniach – tak niewiele osób to
dostrzegło. Czyżby wyparcie? Mnie
ucieszyłoby, gdyby kwestia przeludnienia znalazła w istocie
takie rozwiązanie jakie wymyślił Dan Brown, obawiam się jednak, że jest to tylko fikcja literacka.
Dan Brown, Inferno, Wyd. Sonia Draga, 2013
Książka zgłoszona do wyzwania Czytam opasłe tomiska - 560 stron
Książka zgłoszona do wyzwania Czytam opasłe tomiska - 560 stron
Zgodzę się, że Inferno jest słabe, a nawet bardzo słabe. Natomiast pomysł szalonego naukowca stawiam na równi z tymi asami, co to wywołują totalne wojny, znacząco wpływając na liczebność ludzkiej populacji.
OdpowiedzUsuńNatura jest na tyle mądra, że prędzej czy później poradzi sobie z przeludnieniem i ja za takim wariantem głosuję:)
Obawiam się, że natura nie radzi sobie już z człowiekiem, a czekanie na jej interwencję może się okazać tragiczne w skutkach. Wolałabym, by człowiek - rzekomo istota myśląca - sam poszedł po rozum do głowy zamiast zachowywać się tak beztrosko i liczyć na to, że wszystko jakoś "samo" się ureguluje.
UsuńO proszę. Nie spodziewałam się po tej książce zbyt wiele. A tu taka niespodzianka... U S. Kinga spotkałam się z rozwiązaniem na przeludnienie - za sprawą grypy.
OdpowiedzUsuńJa powiem, że dla mnie ta książka jest dobra jak na tego autora. Po zwodniczym punkcie i zaginionym symbolu straciłem wiarę na dobrą powieść. A tu proszę zaraz po Aniołach i Demonach :). Bardzo spodobał mnie się twój blog. Trafiłem tu dzięki Konkursie "Grunt to okładka" Świetnie piszesz. Obserwuję oczywiście i postaram się wpadać tu jak najczęściej :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń