Podróż do miasta świateł
Jestem chyba ostatnią blogerką, która
nie przeczytała Cukierni pod Amorem i pewnie jedyną, która nie
podziela ogólnych zachwytów nad nową powieścią pani
Gutowskiej-Adamczyk, Podróż do miasta świateł. Przykro mi, ale
jak dla mnie jest ona zbyt konwencjonalna. Pisarka wykorzystuje w
niej popularną metodę dwóch równoległych wątków –
historycznego i współczesnego. Paryż, drugiej połowy XIX wieku,
jest świadkiem dorastania Róży Wolskiej, która przyjechała tam
ze swoją matką, szukającą lekarstwa na niemotę córki. Kobieta
jest żoną polskiego powstańca, skazanego na 15 lat zsyłki, w
Paryżu ma jedynie wuja i prezentuje prowincjonalny polski
konserwatyzm. Jak dowiadujemy się z wątku współczesnego, którego
bohaterką jest historyczka sztuki, Nina Hirsch, Róża została
malarką i wyszła za francuskiego księcia.
Napiszę tak: wątek paryski był jeszcze w miarę ok. Nie rewelacyjny, ale poprawny. Stanowi on po prostu zbeletryzowaną biografię Róży (pomijając fakt, że Róża jest postacią fikcyjną). Problem w tym, że jest on zbyt rozwleczony i stopniowo staje się coraz nudniejszy. Róży układa się raz lepiej, a raz gorzej, ale jej życie jest w gruncie rzeczy bardzo zwyczajne i nie ma powodu, by opisywać je na aż tylu stronach. Bohaterka nie odnosi żadnych sukcesów jako malarka, nie prowadzi bujnego życia towarzyskiego, nie ma kontaktów ze środowiskiem polskiej emigracji – po prostu stara się związać koniec z końcem. Gdyby choć związać Różę ze znanymi impresjonistami, mogłoby to trochę ożywić tę biografię, ale pisarka o tym nie pomyślała.
Napiszę tak: wątek paryski był jeszcze w miarę ok. Nie rewelacyjny, ale poprawny. Stanowi on po prostu zbeletryzowaną biografię Róży (pomijając fakt, że Róża jest postacią fikcyjną). Problem w tym, że jest on zbyt rozwleczony i stopniowo staje się coraz nudniejszy. Róży układa się raz lepiej, a raz gorzej, ale jej życie jest w gruncie rzeczy bardzo zwyczajne i nie ma powodu, by opisywać je na aż tylu stronach. Bohaterka nie odnosi żadnych sukcesów jako malarka, nie prowadzi bujnego życia towarzyskiego, nie ma kontaktów ze środowiskiem polskiej emigracji – po prostu stara się związać koniec z końcem. Gdyby choć związać Różę ze znanymi impresjonistami, mogłoby to trochę ożywić tę biografię, ale pisarka o tym nie pomyślała.
Podczas czytania wątku współczesnego
wielokrotnie cisnęły mi się na usta pytania: ale co? Jak? Ale o co
chodzi? Cechuje go styl charakterystyczny dla typowych powieści
kobiecych, w których wszystko dzieje się zbyt szybko i zbyt
gwałtownie, przez co fabuła traci – moim zdaniem – kontakt z
rzeczywistością. Trrach, z nieba spada facet (oczywiście młody,
przystojny, bogaty i bez zobowiązań) i za chwilę on i bohaterka są
parą. Trachh, bohaterka spotyka jakąś inną kobietę i za chwilę
zaczyna się z nią dzielić swoim życiem, a za drugą chwilę obie
panie są najlepszymi przyjaciółkami. Nie ma w tym żadnej logiki
życiowej, nie wspominając o introspekcji, która uwiarygodniałaby
bohaterów. Takie powieściowe postaci wydają mi się niesłychanie
płytkie i powierzchowne, a ich zachowanie motywowane nie wiadomo
czym. Ta współczesna część Róży z Wolskich to właściwie taki
trochę lepszy Dom nad rozlewiskiem, zwłaszcza, że akcja
została umiejscowiona głównie na prowincji, która rzecz jasna
jest przedstawiana jako raj na ziemi. Dodatkowo wrażenie bardzo psują kiepskie, płaskie dialogi.
O głównych bohaterkach powieści
również trudno mi powiedzieć coś dobrego. Dziwne jest to, że w
zasadzie mamy tu do czynienia z dwoma osobami, a nie czterema, bo
Nina jest tak podobna do Róży (choć wiemy na jej temat znacznie
mniej), a Krystyna do Ireny. Obydwie rodzicielki ma się ochotę po
prostu udusić gołymi rękami – są tak antypatyczne i negatywnie
nastawione do swoich córek. Te postaci są przerysowane – nie ma w
nich ani odrobiny dobrej cechy, czegokolwiek, co pozwoliłoby je
zrozumieć i spojrzeć na nie trochę przychylniejszym okiem. Matki
są po prostu złe a skrzywdzone przez nie córki – dobre. Aż
dziwne, że Róża, mając taką matkę, ma takie postępowe poglądy
– równie dobrze mogłaby żyć w naszych czasach, a gdyby tak
było, zapewne mogłaby być Niną. I Róża i Nina są uwikłane w
jakieś relacje, z których nie potrafią się wyzwolić i które tak
naprawdę kiepsko świadczą o nich samych – to nie są
bohaterki silne i odnoszące sukces, do jakich przyzwyczaja nas
współczesna literatura. Róża jest dosyć nijaka – nie ma w sobie ani determinacji, ani wiary w
siebie i w to, że mogłaby osiągnąć sukces w zdominowanym przez
mężczyzn świecie – dopiero podczas pobytu w Polsce okazuje
trochę charakteru. Goni za tym, czego nie może
mieć, a jej życiem rządzą uczucia do ludzi, którzy na nie nie
zasługują. Nina jest dla mnie chyba najbardziej enigmatyczna, bo
jest postacią drugoplanową w stosunku do Róży – niezrozumiała
jest dla mnie jej relacja z toksyczną matką, jej uwiązanie do niej
i uległość.
Rose de Vallenord przyjęłam
już lepiej. Być może dlatego, że wiedziałam już czego się
spodziewać i obniżyłam swoją poprzeczkę, ale chyba przede
wszystkim dlatego, że miałam kiepski dzień, w którym potrzebowałam czegoś lekkiego i swojskiego zarazem.
Zatem Róża Wolska wychodzi w końcu za księcia, ale nie rozwiązuje to jej kłopotów –
wręcz przeciwnie, kobieta wpada z deszczu pod rynnę. Może nawet sprawiać to
wrażenie zbytniego nagromadzenia przeciwności w życiu bohaterki. Róża jest osobą,
która niby pragnie szczęścia, ale kiedy to szczęście przychodzi do niej, ona je
odpycha. Pragnie iść za swoim sercem, lecz niektóre podejmowane przez nią
decyzje dziwią. Świadomie lub nie, autorka pokazała w ten sposób jaki wpływ na
osobowość i życie człowieka może mieć represyjne wychowanie: w poczuciu winy,
grzechu i obowiązku. Nawet jeśli Róża czasem irytuje, to jednak czyta się o
niej bardzo dobrze. W przeciwieństwie do Niny… Otóż nasza współczesna bohaterka
wyjeżdża do Paryża. Wyjeżdża przede wszystkim po to, by szukać we Francji
śladów Róży, ale również po to, by uciec od swoich własnych problemów. Na
początku jest obiecująco, bo mamy wycieczki po Paryżu, wydaje się również, że
Nina idzie po rozum do głowy… Jednak miłe złego początki. Pobyt Niny we Francji
przeradza się w jakąś idiotyczną kryminalną awanturę. Nina zachowuje się tak,
jakby prowadziła poszukiwania zaginionego obrazu Leonarda da Vinci, a nie jakiejś
drugorzędnej, mało znanej polskiej malarki. Kobieta zachowuje się zupełnie irracjonalnie, to się w ogóle nie trzyma
kupy. Autorka stwarza nastrój zagrożenia,
dla życia wręcz, ale z jakiego powodu? O co w ogóle chodzi? Poza tym, czy w każdej książce, kierowanej z założenia do kobiet (bo
taką jest Podróż do miasta świateł) musi znaleźć się wątek romansowy? Głupi,
wciśnięty na siłę, ale musi być? W Rose de Vallenord to co wyprawiają Nina i jej
przyjaciele pozostaje na poziomie skrzyżowania harlequina z Panem
Samochodzikiem. To jest po prostu absurdalnie śmieszne.
Śmiesznie absurdalne. Absurdalne i śmieszne. Wątek współczesny zdecydowanie zaniża poziom całej
książki i pozostawia po sobie niesmak. Chciałoby się powiedzieć: więcej szacunku
dla inteligencji czytelnika!
Patrząc na całość można zauważyć, że w
losach Róży są źle rozłożone akcenty. Pierwsza część dyptyku jest zbyt
rozwleczona. Rozumiem, że to młodość, a młodość teoretycznie powinna być
najbardziej aktywna, chmurna, interesująca, sęk w tym, że w przypadku Róży
wcale tak nie jest. Dopiero potem w jej życiu zaczyna dziać się coś więcej,
poza tym staje się ona względnie cenioną malarką, a zatem odnosi zawodowy sukces.
Tymczasem im starsza jest bohaterka (a żyje długo), tym bardziej
autorka pędzi do przodu, przeskakuje całe lata, jakby nic ciekawego już nie
było do opowiedzenia. Szczególnie rzuca się to w oczy w dwóch ostatnich
rozdziałach Rose de Vallenord, które są streszczeniem lat 20, 30-tych i II wojny światowej. A
przecież – abstrahując już od samej Róży – tyle się w tamtych czasach działo,
tyle zachodziło przemian, że można by napisać w tym temacie kilka książek.
Właściwie wątek Róży jest nawet pozbawiony zakończenia, po prostu się urywa.
Jeśli chodzi o jakieś refleksje - na temat życia,
miłości, natury artystów, czy polityki - to są one w powieści szczątkowe.
Jednym z głównych atutów Podróży miał być – jak się
domyślam – Paryż. Autorka stara się oddać atmosferę tego miasta, w czasach
belle epoque, przechodzącego
przeobrażenia urbanistyczne, będącego ówczesną stolicą
sztuki, mody, kultury. Możemy dowiedzieć się o m.in. o Salonie paryskim, kulturze Montmartre. Mimo to powieść nie wywarła na mnie
pożądanego chyba wrażenia oczarowania miastem świateł, bo po prostu nie jestem frankofilką i wcale
nie marzę o zagubieniu się w paryskich uliczkach, wtapianiu się w
tłum turystów, czy nawet jakiejś romantycznej przygodzie w tym
mieście.
Spotkałam się z głosami że Podróż
do miasta świateł jest lepsza niż Cukiernia pod amorem. Jeśli
tak, to nie wiem, czy jest sens sięgać po tą ostatnią. Obawiam się spotkania z kolejną
przesłodzoną (nomen omen) literaturą kobiecą.
Spotkanie
z obiema częściami opowieści o Róży Wolskiej summa summarum
oceniam pozytywnie (jednak tylko w części historycznej), bo nie jest to książka zbyt wymagająca i jako taka
ułatwiła mi przebrnięcie przez dni kiepskiego samopoczucia, jednak
o rewelacji mowy nie ma.
Małgorzata Gutowska - Adamczyk, Podróż do miasta świateł - Tom. 1 Róża z Wolskich, Wyd. Nasza Księgarnia, 2012
Małgorzata Gutowska - Adamczyk, Podróż do miasta świateł - Tom. 2 Rose de Vallenord, Wyd. Nasza Księgarnia, 2013
Książka zgłoszona do wyzwania Czytam opasłe tomiska - 2 x 480 stron
Książka zgłoszona do wyzwania Czytam opasłe tomiska - 2 x 480 stron
Nie znosze tego typu literatury.
OdpowiedzUsuńAle większość czytelniczek ją kocha ;)
UsuńMogę zapewnić Cię, że nie jesteś ostatnią blogerką, która nie przeczytała "Cukierni pod Amorem" - ewentualnie drugą, bo ja też nie czytałam tej serii. Mam zamiar to zrobić, jednak "Podróż do miasta świateł" nie intryguje mnie na tyle, abym niezwłocznie chciała zapoznać się z nią.
OdpowiedzUsuńJako że Cukiernia stoi na mojej półce, pewnie ją przeczytam, ale po lekturze Podróży nie stałam się fanką Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk
UsuńNie czytałam "Cukierni pod Amorem", ale czytam właśnie drugi tom "Podróży do miasta świateł" i mnie bardziej podobała się część pierwsza. Rzadko czytam tego typu książki, ale cieszę się, że sięgnęłam po powieść Gutowskiej - Adamczyk.
OdpowiedzUsuńA mnie się "Cukiernia" podobała (co powiem szczerze mnie zaskoczyło) - tych dwóch nowszych powieści jeszcze nie miałam przyjemności, ale może kiedyś dam im szansę. Cukiernia to poplątana saga rodzinna, a ja takie książki lubię i brakuje mi ich trochę na polskim rynku.
OdpowiedzUsuńNie jesteś ostatnią, która nie przeczytała "Cukierni pod Amorem", ponieważ ja również jej nie czytałam. Dlaczego? Kilka osób mi ją po prostu odradziło. Za to mam obie książki z tych, ale jeszcze nie zaczęłam czytać, [dostałam w prezencie]. Kocham Paryż i jestem nim zafascynowana, dlatego chyba podarowano mi te książki, mam jednak nadzieję, że odbiorę je inaczej, ale kto wie?
OdpowiedzUsuń