Szmaragdowa tablica
Szmaragdowa tablica - hit
wydawniczy pierwszej połowy tego roku. Lubię zagadki z historią w tle,
więc dałam się doń przekonać, choć nie jestem aż tak szybka w czytaniu
nowości. Do lektury podeszłam sceptycznie. Po pierwsze dlatego, że z
hiszpańskimi pisarzami nie było mi do tej pory po drodze: nie
zaprzyjaźniłam się ani z Zafonem, ani z Mendozą, nawet Krawcowa z Madrytu
mnie nie zachwyciła. Po drugie poszukiwanie magicznych przedmiotów
uważam za temat – od czasów Dana Browna – z lekka wyeksploatowany.
Akcja powieści Carli Montero toczy się
dwutorowo: mamy wątek historyczny, z czasów drugiej wojny światowej oraz
wątek współczesny. Osią obydwu jest zaginiony obraz Astrolog,
kryjący rzekomo zagadkę Szmaragdowej tablicy. Wątek historyczny był dla
mnie pozytywnym zaskoczeniem. Montero opowiada w nim po prostu jedną z
tych trudnych historii wojennych, gdzie przerażenie, rozpacz
prześladowanych ludzi mieszają się z okrucieństwem nazistów, ale i z
przebłyskami niespodziewanej dobroci. To jest opowieść o ludzkich
pogmatwanych losach, a nie o ezoteryce – nie ma tu żadnych templariuszy,
różokrzyżowców, czy magii. Poza tym spodziewałam się takiej wybuchowej
mieszanki, rajdu po różnych czasach, a tu autorka bardzo ładnie
ograniczyła się do jednej epoki i jednego miejsca na mapie świata –
Francji i Paryża pod okupacją. W tych fragmentach powieści widać, że
Montero potrafi pisać: udanie odtworzyła klimat tamtych czasów, zawarła
również w powieści sporo interesujących faktów na temat grabieży dzieł
sztuki. Temat ten zainteresował mnie w niedawno czytanej przeze mnie
książce dokumentalnej A zabawa trwała najlepsze Alana Ridinga. Niestety Riding akurat o tym pisze mało, za to w Szmaragdowej tablicy odnalazłam na ten temat znacznie więcej informacji.
To teraz wątek współczesny, czyli
poszukiwania tajemniczego Astrologa przez doktor Anę Garcia-Brest. W tej
odsłonie Montero zdecydowanie zawodzi. Ze zdziwieniem skonstatowałam
też, że to nie jest pierwsza książka, do której mam tego typu
zastrzeżenia: tak było w i przypadku Manuskryptu Jana Żeglarza, i Kodeksu 632, a nawet Saszeńki.
A moje zastrzeżenia do Szmaragdowej tablicy
są bardzo konkretne. Po pierwsze brak w niej elementu zaskoczenia,
przewidywalność akcji. Tego, co ja wiedziałam od początku książki,
główna bohaterka dowiaduje się na sam koniec. Śledztwo prowadzone przez
Anę wcale nie jest emocjonujące, a atmosfera zagrożenia jest kreowana na
siłę – ja wcale nie odczuwałam niebezpieczeństwa, które rzekomo groziło
bohaterom. Po drugie postać Any: niespójna, nieporadna, rozmemłana.
Główna bohaterka bynajmniej nie przypomina Lary Croft, a raczej Bellę ze
Zmierzchu. Jest kompletnie pozbawiona ikry, boi się własnego
cienia, histeryzuje bez powodu i przeraża ją już sama myśl, że musiałaby
coś zrobić SAMA. I przez całą książkę jest uwieszona na jakimś męskim
ramieniu, przeważnie swojego bogatego „narzeczonego”, któremu pozwala
organizować sobie życie. Nie można tu niestety oprzeć się wrażeniu, że
jedynym powodem, dla którego Ana jest w nim „zakochana” są jego
pieniądze. Bo poza tym, że jest on multimilionerem nic o tym człowieku
nie wiemy: jest niby sam Bóg, tajemniczy i wszechmogący. A dlaczego on
jest z nią – zupełnie zwyczajną (jak sama o sobie mówi) dziewczyną? Tego
już w ogóle nie wiadomo. To nie jest wizerunek kobiety, który mi się
podoba. Dlaczego dorosła kobieta zachowuje się jak rozhisteryzowana
nastolatka? Doprawdy, trudno zrozumieć, czemu autorka obdarzyła swoją
bohaterkę tak mało ciekawą osobowością. Po trzecie rynsztokowy język,
którymi posługują się bohaterowie mnie powalił. Każdy kolejny wulgaryzm
odczuwałam równie boleśnie, co szpilę wbijaną w mózg. I po czwarte jakaś
dziwna maniera epatowania co chwilę nazwami różnych produktów. Pół
biedy marki modowe, ale marki telefonów? Dlaczego nie można było napisać
komórka, zamiast BlackBerry. O co chodzi – czyżby
wszechobecna reklama wciskała się również do książek? Czy to jakiś nowy
trend, forma lokowania produktu? - zaczęłam się zastanawiać. Jak się
okazuje napisanie spójnego i wiarygodnego wątku współczesnego
najwyraźniej jest trudniejsze, niż poruszanie się po meandrach historii.
Co ciekawe, im bardziej się powieść rozkręca, tym bardziej kwestia odnalezienia Astrologa
i ewentualnej tajemnicy w nim zaszyfrowanej schodzi na plan dalszy. W
zasadzie autorka nawet nie wyjaśniła czym jest owa tytułowa Szmaragdowa
tablica. To taka niby – tajemnica, którą najwyraźniej nikt się nie
ekscytuje, ani bohaterowie, ani czytelnik. Sensacja wcale nie jest
sensacją. I może całkiem słusznie, bo w ten sposób powieść nie jest
jeszcze jedną opowiastką o świętym Graalu.
W mojej ocenie Szmaragdowa tablica
jest całkiem niezłym czytadłem i spokojnie można się pokusić o jej
lekturę, ale na taką promocję wydawniczą nie zasługuje. Widziałam
reklamę z Dorotą Wellman... nie, ta książka na pewno nie jest tak
"zakręcona", jak opisuje to dziennikarka. Nie ma w niej w sumie nic
oryginalnego, niczym nie zaskakuje, podobnych książek jest wiele.
Ostatecznie stwierdziłam, że jej zalety przeważają nad wadami, do czego
walnie przyczynia się wątek wojennego Paryża. A jedną z podstawowych
zalet jest fakt, że czyta się tę książkę bardzo dobrze, zwłaszcza w
deszczowe dni, jakie – niestety – zafundowała nam ostatnia majówka.
Napiszę też, że już dawno nie miałam okazji tak delektować się nową
książką: zapachem drukarni, cieniutkimi stronicami z drobną czcionką,
charakterystycznym skrzypieniem przy otwieraniu woluminu. Piękna okładka
dopełnia starannego wydania, za co należą się pochwały dla
wydawnictwa.
Carla Montero, Szmaragdowa tablica, Wyd. Rebis, 2013
Komentarze
Prześlij komentarz