Jednym z nielicznych filmów katastroficznych, który lubię oglądać jest Jądro ziemi z Aronem Eckhartem i Hilary Swank. Pewnego dnia naukowcy stwierdzają, że jądro Ziemi przestało się poruszać, skutkiem czego nasza planeta również przestanie się obracać wokół własnej osi. Rodzi to przeróżne katastrofalne skutki, krótko mówiąc: Ziemi grozi zagłada. Film ten nie jest wcale mądrzejszy od pozostałych, ale przemawia mi do wyobraźni ta szaleńcza wyprawa w głąb Ziemi, jak z powieści Juliusza Verne'a. Gdyby Ziemia rzeczywiście miała przestać się obracać, to na jej powierzchni zapewne zaszłoby to, co opisuje w Wieku cudów Karen Thompson Walker, choć książka ta swoim klimatem zdecydowanie odbiega od wspomnianego Jądra ziemi. Zdecydowanie bliżej jej do Drogi Cormaca McCarthy'ego, niż do Armaggedonu.

Spowolnienie. W powieści dokonuje się ono stopniowo. Ziemia obraca się coraz wolniej, skutkiem czego dzień jest coraz dłuższy. Dni zamieniają się dwudni, potem w tygodnie. Wyobraźcie sobie, że doba trwa jakąkolwiek inną ilość godzin, niż 24. Że nagle Słońce świeci godzin 20 non-stop, a potem panuje 20 godzin ciemności. Następuje rozpad ustalonego, świętego porządku rzeczy. Tego, że nowy dzień zaczyna się wtedy, kiedy Słońce wschodzi, a kończy się, kiedy zachodzi. Z początku niby nie dzieje się nic strasznego, nie ma w tej książce żadnych gwałtownych, spektakularnych wydarzeń, trzęsień ziemi, huraganów, oceanów znienacka zalewających lądy. Na spowolnienie nie ma antidotum, ludzie starają jedynie się jakoś przystosować. Życie toczy się, jak gdyby nigdy nic. Pozornie, bo zmiany postępują, postępuje degradacja życia, jego jakości, dochodzi też do rozpadu relacji między ludźmi i do zakłócenia porządku społecznego.

Karen Walker opisuje konsekwencje spowolnienia w bardzo subtelny sposób, poprzez obserwacje czynione przez kilkunastoletnią dziewczynkę. Autorka wykazuje się moim zdaniem dużą wyobraźnią oraz kunsztem pisarskim, potrafiąc przewidzieć nie tylko zjawiska wynikające z praw fizyki, lecz to, co bardziej nieuchwytne. I te spostrzeżenia, tak realistyczne, dotyczące najprostszych aspektów życia robią tak naprawdę ogromne wrażenie. Prowokują do refleksji: co by było gdyby... Może to wcale nie jest AŻ TAK nieprawdopodobne. Z powieści emanuje nastrój melancholii, smutku oraz przemijania. Jak cenny jest każdy dzień, śpiew ptaków, szum trawy, to wszystko, nad czym na ogół przechodzimy do porządku dziennego lub bezmyślnie niszczymy. Co po nas zostanie, kiedy już zginie całe życie na Ziemi? Góry śmieci i plastiku?
Nie wspomniano o zapachu świeżej skoszonej trawy w środku lata, o smaku pomarańczy na ustach, o dotyku piasku pod bosymi stopami, o naszej definicji miłości i przyjaźni, o naszych zmartwieniach i marzeniach, naszych łaskach, uprzejmościach i kłamstwach.
Choć w Wieku cudów niewiele się dzieje, to jednak od czytania trudno się oderwać. Zapewne optymiści przy lekturze mają nadzieję, że w końcu to jakoś da się naprawić, a pesymiści zastanawiają się w jaki sposób nastąpi nieuchronny koniec.

Uświadomiłam sobie, że ta książka należy do gatunku fantastyki. A ja fantastyki NIGDY nie czytuję. Wiek cudów jednak trafił w moje ręce być może dlatego, że ostatnio mój coraz większy niepokój wzbudzają nękające nas anomalie pogodowe: nienormalnie długa zima, teraz koszmarna majówka, grad wielkości piłek tenisowych. Miejmy nadzieję, że nic takiego, jak opisuje Karen Walker nie nastąpi, ale niepokój gdzieś tam pod skórą się czai. Ostatecznie zdarzają się nie te katastrofy, których oczekujemy, lecz te, których wcale się nie spodziewamy.

Karen Thompson Walker, Wiek cudów, Wyd. Znak, 2012

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później