Dzień miodu
Sądząc po okładce, Dzień miodu
mógłby być kolejną powieścią o jedzeniu z egzotyką w tle. Tymczasem
książka ta to literatura faktu, smakowity reportaż z ogarniętego wojną
Bliskiego Wschodu. Autorka, amerykańska dziennikarka jest typowym
przykładem współczesnej narodowościowej mieszanki. Jej dosyć dziwaczne,
ale i swojsko brzmiące nazwisko - Annia Ciezadlo należy tłumaczyć
korzeniami polsko-grecko-szkocko-irlandzkimi. Na domiar „złego” autorka
związała się z muzułmaninem (szyitą) z Bejrutu... Jej opowieść zaczyna
się zresztą w Nowym Jorku, na Greenpoincie, w najgorszym z możliwych
momentów: tuż po zamachach z 11 września. Narodowa tragedia nie
powstrzymała dziennikarki przed zakochaniem się w Libańczyku, a
następnie wyjazdem z nim na Bliski Wschód. Tam – w Bejrucie oraz
Bagdadzie miała ona możliwość zetknięcia się nie tylko z okropnościami
wojny domowej, ale i ze zwykłymi ludźmi.
Ciezadlo
ma dobre pióro, zręcznie łączy opowieści o jedzeniu z tymi
poważniejszymi, dotyczącymi istoty lokalnych konfliktów. Kulinarny wątek
w jej wydaniu jest bardzo smakowity – pisze tak, że ślinka sama płynie
do ust. Potrawy kuchni bliskowschodniej są egzotyczne, lecz nie na tyle,
aby nie można było przygotować ich we własnym zakresie. Ta kuchnia
zawsze kojarzy mi się z wielością aromatów: przypraw i ziół, z
różnorodnością, bo składają się na nią i dania mięsne i warzywne, z
bogactwem, bo urodzajne ziemie na Bliskim Wschodzie rodzą wszystkiego w
bród, a jeśli na ziemiach tych panuje głód, to tylko za sprawą
człowieka.... Dla Annie jedzenie jest sposobem na radzenie sobie z nową
rzeczywistością, poznawanie obcej kultury, zbliżenie się do swojej nowej
rodziny, a także napotykanych ludzi. Poza tym koi ono stres, jest
ucieczką od niepewności: w tym niepewnym świecie tylko jedzenie to coś pewnego. Kiedy wojskowi sposobią się do wojny, zwykli obywatele wykupują żywność w sklepie. Bo przecież, wojna, czy nie, ale jeść trzeba. I
tu przechodzimy do tej części książki, która traktuje już nie o
gotowaniu, a o wojnie, zamachach i polityce. Autorka obserwowała rozwój
sytuacji i w Iraku, gdzie obecne były amerykańskie wojska, i w Bejrucie,
ciągle wstrząsanym „wydarzeniami”, będącymi pokłosiem wojny domowej. W
gruncie rzeczy nie ma w jej relacji niczego odkrywczego – znowu widzimy,
jak cierpią przede wszystkim kobiety, dzieci oraz ci, którzy po prostu
chcą normalnie żyć, a nie angażować się w kolejne, do niczego prowadzące
waśnie. To kobiecy punkt widzenia na bezsensowny konflikt –
koncentrujący się na ludziach, a nie działaniach wojennych. Dzień miodu
jest również wzorową lekcją tolerancji, bo autorka nikogo nie ocenia, a
raczej stara się wyjść naprzeciw różnym ludziom, z którymi się spotyka,
szanując ich poglądy, niezależnie od tego, jakiej są narodowości i
wyznania. Oczywiście pojawia się tutaj kwestia praw kobiet w
społeczeństwach muzułmańskich, lecz została ona przedstawiona w
stonowany sposób, nie wzbudzający u mnie gwałtownych emocji...
Sporym minusem tej książki było natomiast dla mnie połączenie w jedno
tych dwóch wątków: wojennego i obyczajowo-kulinarnego. Wspólnym
mianownikiem miała być rzecz jasna kuchnia, ale nie zawsze autorce udaje
się płynne przejście od jednego tematu do drugiego. Od tematów
osobistych, przez opowiadanie o bliskowschodniej tradycjach kulinarnych,
do Hesbollahu i Hamazu, szyitów i sunitów... Tradycyjnie napiszę, że
rozpisywanie się o zawirowaniach politycznych, konfliktach religijnych i
plemiennych, trudnych do pojęcia dla cudzoziemca było dla mnie w tej
książce trudne do przejścia.
Niestety mam wrażenie, że poświęciłam Dniowi miodu zbyt mało uwagi, w stosunku do tego, na co ta książka zasługuje, a to dlatego, że czytałam ją równolegle z Drogą Północną
i ta ostatnia kompletnie zawładnęła moją wyobraźnią. Bliskowschodnie
klimaty w tych okolicznościach nie do końca do mnie trafiały, lecz
książkę tak czy siak polecam – głównie z uwagi na świetne fragmenty o
kuchni i obyczajach. Na końcu książki znajdziemy zaś sporą dawkę
przepisów kulinarnych z Lewantu.
Komentarze
Prześlij komentarz