Lan czyli Orchidea
Lan, czyli Orchidea jest autobiografią Marzeny Wilkanowicz, byłej redaktor naczelnej polskiej edycji Elle.
Jej życie zaiste było (jest) barwne i na pewno nie można by go było
nazwać przeciętnym. Dziennikarka ma egzotyczne korzenie, jej mama
pochodzi bowiem z Wietnamu, z rodziny blisko skoligaconej z wietnamskim
rodem królewskim. Ojcem z kolei jest Stefan Wilkanowicz, krakowski
dziennikarz, związany ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego” oraz
„Znaku”. Marzena Wilkanowicz dużo pisze o swoim ojcu, jest dla niej
wzorem i autorytetem, to jego postać właśnie dała jej impuls do
napisania Orchidei.
Mam co do tej autobiografii mieszane
uczucia. Autorka, jak przystało na dziennikarkę ma lekkie pióro, więc
czyta się ją szybko i bez wysiłku i jest to lektura ciekawa. Przez karty
tej książki przewija się cała masa znanych nazwisk: polityków,
intelektualistów, artystów i innych celebrytów. Przy czym nie są to
tylko osoby, które autorka poznała, robiąc karierę zawodową, ale
postaci, które znała od dziecka - nic w tym dziwnego, przecież jej
ojciec zaliczał się do elity intelektualnej kraju, tej elity, która po
upadku komunizmu przejęła w Polsce władzę. Oczywiście nie ma tu miejsca
na żadne niedyskrecje, o wszystkich mówi się wyłącznie dobrze.
Generalnie książka ta jest przykładem typowej propagandy sukcesu, na
którą tak często możemy natknąć się w pismach kobiecych: bohaterka jest
chodzącym ideałem, a jej życie wygląda jak bajka. Wszystko układa się
jej jak po sznurku, posiada ciekawą pracę, podróżuje po całym świecie.
Otoczona jest – obowiązkowo – kochającą rodziną oraz sporą gromadą
niezawodnych przyjaciół. Jeśli w tym życiu pojawiają się jakieś
problemy, to są one raczej incydentami, nad których nie warto dłużej się
rozwodzić. I wszyscy żyli długo i szczęśliwie... Jasne, fajnie jest
pamiętać przede wszystkim o tym, co dobre, rozumiem, że autorka nie
miała ochoty odsłaniać przed czytelnikami swoich porażek, ale taka
biografia sprawia wrażenie polukrowanej i nieszczerej, a do tego jakże
oderwanej od życia szarego, przeciętnego człowieka. Chodzi o to, że
wydaje się, iż wszystko w życiu Wilkanowicz przyszło jej bez
najmniejszego wysiłku. Wzmianki, w co drugim wersie, o znanych
osobistościach tylko to wrażenie potęgują. Nie mogłam w tym miejscu
oprzeć się niezbyt miłej refleksji, że jednak szczęściu sprzyjają
pieniądze i koneksje, a ponieważ tych ostatnich Marzenie Wilkanowicz nie
brakowało, więc trudno mówić, żeby dziennikarka swoją karierę
zawdzięczała wyłącznie talentowi i ciężkiej pracy. To zresztą zarzut
kierowany pod adresem wielu dzieci sławnych rodziców, jednak akurat
Wilkanowicz specjalnie się z tym nie kryje, a wręcz eksponuje, radośnie
opowiadając, jak to wszędzie napotykała na ustosunkowanych znajomych,
podających jej pomocną dłoń. Zresztą czasy były takie, że wystarczyło
umieć cokolwiek, żeby dostać pracę; do zespołu Elle,
Wilkanowicz dołączyła – od razu jako zastępca naczelnej – bez
najmniejszego doświadczenia (jak sama pisze) w tym zakresie. No szlag
może trafić dzisiejszego absolwenta, który z trzema fakultetami szuka
pracy i dostaje pracę w spożywczym za pensję minimalną... Wilkanowicz
pisze tak, jakby nie miała tego świadomości, że niestety nie wszyscy są
tak, jak ona uprzywilejowani. Po co tym aż tak epatować.
Z drugiej strony fragmenty o redagowaniu Elle, świecie mody, są naprawdę interesujące. Jest w nich coś z atmosfery Diabeł ubiera się u Pracy.
Tu jest mniej o samej Wilkanowicz, więcej o jej pracy. Autorka opisuje w
jaki sposób redaguje się pismo modowe, jaki styl panował w redakcji,
wspomina chwile ważne, zabawne oraz wpadki. Jest też przy tej okazji
dużo blichtru: huczne przyjęcia, imprezy, pokazy haute couture. Widać,
że ten styl życia, moda zupełnie pochłonęły dziennikarkę, że doskonale
odnajdowała się w tej pracy, czując nieomal, że realizuje w ten sposób
jakąś misję. To ciekawe, biorąc pod uwagę, że Wilkanowicz wywodzi się ze
środowiska katolickiego i jej praca we „frywolnym” piśmie postrzegana
niejako jako „zdrada” tego środowiska. Najbardziej jednak podobał mi
się rozdział o zakręconym życiu w Paryżu, o ulubionych miejscach
autorki, o księgarniach, do których można wpaść i po północy... Jej
opowieść o paryżankach to lekcja dobrego stylu. Z książki bije pozytywna
energia autorki, która chce być tą, która coś zmienia. W myśl zasady: jeśli nie ja, to kto, jeśli nie teraz to kiedy.
Tak została wychowana przez ludzi, którzy również angażowali się w to,
żeby w Polsce żyło się lepiej. I to jest bardzo dobre, budujące.
Dziennikarka wszędzie czuje się u siebie, lansuje kosmopolityzm. I
zdaje sobie sprawę, że otrzymała w prezencie od życia dużo.
Marzena Wilkanowicz, Lan, czyli Orchidea. Niemożliwe miłości, modowe wybiegi i sztuka życia, Wyd. Znak, 2012
Komentarze
Prześlij komentarz