Dolina Niesamowitości

Młoda nowojorczanka przenosi się do Doliny Krzemowej, by spróbować szczęścia w branży technologicznej. Nie mając ku temu żadnego wykształcenia, ani doświadczenia, dodajmy. Po kilku latach, sfrustrowana zwalnia się, i tu powstaje ta książka… Anna Wiener opisuje jak ludziom pracującym w cyfrowych start-upach wydaje się, że złapali Boga za nogi. Że zmieniają świat, że tworzą coś wyjątkowego, że sami są wyjątkowi i lepsi od innych. Zarabiają ogromne pieniądze, „ciężko pracując” z nosem w ekranach, a jednocześnie świetnie się przy tym bawiąc. Firmy pozwalają im na wiele, miejsce pracy urządzone jest jak dom, a pracownicy otrzymują wiele bonusów, o których nam – szarym prekarianom nawet się nie śniło. Tak żyje również Anna Wiener, a jej książka jest odzwierciedleniem tego stylu milienialsów, tj. młodych ludzi odkrywających Amerykę (w sensie dosłownym i przenośnym). W rzeczywistości, jak konstatuje w końcu Anna – technologie mają mało wspólnego z postępem, to jest po prostu biznes. Nie dość, że nie naprawia świata, to często jeszcze go psuje. 

 

Problemem tej książki jest nawet nie jej mało odkrywcza treść, tylko język w jakim jest napisana. Autorka posługuje się językiem niczym z jakiejś biznesowej prezentacji. Jest to mix technologicznego i internetowego żargonu z korpomową. Tekst naszpikowany jest wyrazami, których znaczenie trzeba sobie guglować, jak blitzscaling, halving, larpowanie, piwotowanie, czy – ulubione autorki – dysrupcja. Nie wspomnę już o innych, bardziej tradycyjnych w nowym biznesie wyrażeniach, jak implementacja, reorganizacja, czy ekosystem. Znajdują się ona praktycznie na każdej stronie i w każdym zdaniu. Słowniczek zamieszczony na końcu książki jest zdecydowanie za krótki. Pomiędzy to autorka od czasu do czasu wrzuca luźniejsze zdania w stylu „zawsze jadłam przeterminowane jogurty”. Hę? Manierą autorki jest również sprowadzenie opisów otaczającej ją rzeczywistości do wyliczanek, np. opisujących otoczenie, czy czynności innych ludzi. Zamiast spójnej opowieści mamy więc tu listę różnych rzeczy, co sprawia wrażenie, że autorka stoi obok, w charakterze zimnego obserwatora i nie uczestniczy w całym tym cyrku. Jeszcze inna manierą stosowaną przez Wiener jest nie podawanie nazw własnych firm, tylko zastępowanie ich idiotycznymi opisami, np. „znienawidzona przez wszystkich sieć społecznościowa”, „internetowy hipermarket”, „gigant wyszukiwarek”. O środowisku, w którym się obraca pisze „start-up otwartoźródłowy” albo „start-up analityczny”. O ile ukrywanie nazw firm, w których pracowała jestem w stanie zrozumieć, to w przypadku ogólnie znanych korporacji, kiedy to wszyscy i tak z łatwością zgadują o jaką firmę chodzi, jest to absurdalne i nie wiem czemu ma to służyć poza nabijaniem wierszówki. Zresztą w stosunku do ludzi autorka stosuje ten sam zabieg, określając ich przez zajmowane stanowiska: tekst jest pełen dyrektorów wykonawczych i menadżerów do spraw produktu. Osoby, które dostąpiły zaszczytu nazywania ich po imieniu – są trzy. Blog książkowy jest nazywany „crowdsourcingową stroną z recenzjami książek” - ha ha. 

 

Wszystko to jest bardzo pretensjonalne i sprawia, że lektura jest bardzo męcząca – przeczytanie tej książki zajęło mi 3 razy więcej czasu, niż normalnie powinna mi zająć książka tej objętości - i było drogą przez mękę. Taki styl, mający sprawiać chyba wrażenie bardzo mądrego, budzi we mnie agresję – krótko mówiąc jest to bełkot, zawierający minimum treści przy maksimum górnolotnych i okrągłych słów. Tak się po prostu nie pisze książek aspirujących do miana literatury – a nie firmowego okólnika. Bo publikacja ta miała być czymś w rodzaju wspomnień, własnych refleksji Wiener. Do Naomi Klein też autorce daleko. Wydaje mi się, że Anna Wiener po prostu nie potrafi pisać, co jest smutne, biorąc pod uwagę, że publikuje ona teksty w prestiżowych nowojorskich gazetach, co jest jeszcze jednym dowodem na to, że to, co dziś się dobrze sprzedaje to forma, a nie treść. Gdyż na drugim planie pozostaje zrozumienie o co tak naprawdę autorce chodzi w całej tej pisaninie, poza tym, że narzeka na kulturę pracy, w której przecież sama zarabia tysiące dolarów za nicnierobienie. Prawdziwe problemy są kwitowane pomiędzy jednym wierszem o dysrupcji, a drugim. Wiener wspomina np. jak zmienia się San Francisco pod wpływem kultury start-upów, czy zżyma się na seksizm, panujący w firmach technologicznych (ale przecież te firmy tworzą młodzi mężczyźni, więc czy naprawdę seksizm i molestowanie kobiet w nich jest takie dziwne??). Ta książka jest taką samą wydmuszką, jak Dolina Krzemowa – i być może o to chodziło. Niczego autorka nie odkryła, choć być może wszystkie wnioski płynące z tej lektury dla niej były nowością. Z mojego punktu widzenia to już wszystko było; każde pokolenie przeżywa coś takiego na miarę czasów w jakich żyje. Kiedyś byli hippisi, po nich yuppies, teraz mamy cyfrowych nomadów i Dolinę Krzemową. Jeśli chcecie poczytać krytyczny tekst o tej kulturze, lepiej sięgnijcie po Korposzczury, a jeśli chcecie się po prostu z tego pośmiać, to obejrzyjcie serial Dolina Krzemowa. Nie czytajcie Doliny Niesamowitości

 

Metryczka:
Gatunek: trudno powiedzieć
Główny bohater: Dolina Krzemowa
Miejsce akcji: USA
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 328

Moja ocena: 3/6



Anna Wiener, Dolina niesamowitości, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2020

 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później