O Silk Road i śledztwie przeprowadzonym, by ująć właścicieli portalu czytałam kiedyś w książce Darknet Ellen Omsby. Ale niewiele z tego pamiętam, bo tamta książka, mimo arcyciekawego tematu, jakoś nie zrobiła na mnie wrażenia. Natomiast na Króla darknetu trafiłam tylko z uwagi na nominację w plebiscycie Lubimy Czytać. Trafiłam, i wpadłam jak śliwka w kompot.

 

Ross Ulbright swego czasu wpadł na genialny w swojej prostocie pomysł, by sprzedawać narkotyki przez Internet, zupełnie jak sprzedaje się książki, czy też garnki w Amazonie. Jak łatwo się domyślić, optował on za legalizacją narkotyków, co pozwoliłoby uniknąć wielu problemów, nieszczęść i całego tego narkotykowego podziemia. Póki co jednak proceder był nielegalny, zatem Ulbright postanowił umożliwić nabywanie narkotyków w możliwie cywilizowany sposób, wykorzystując darknet. No i chwyciło. A jeśli sprzedawać można było pod nosem władz narkotyki, to równie dobrze na stronie Silk Road mogłby pojawić się inne nielegalne przedmioty, takie jak broń, bomby, czy fałszywe dokumenty. I tak też się stało. Silk Road stało się wielkim marketem, na którym można było nabyć cokolwiek tylko (nielegalnego) byśmy sobie wymyślili. Rzecz jasna gdy portal zaczął zyskiwać na popularności sprawa wkrótce wydała się i dotarła do różnych służb ścigania, takich jak NSA czy FBI, które początkowo w ogóle nie wiedziały jak to ugryźć. Kto w ogóle był na tyle szalony, by sprzedawać dragi w necie? 

 

Rozpoczęło się polowanie na nieuchwytnego pirata, w które zaangażowanych zostało wiele amerykańskich agencji rządowych, a ta książka je opisuje. Jednak opisuje je w taki sposób, że jest to jazda bez trzymanki. Recenzenci często piszą, że jakąś pozycję non-ficion czyta się jak powieść i często jest to spore przekłamanie (ostatnie na przykład w przypadku reportażu Co się stało w Jonestown), ale kiedy ja to mówię, to wierzcie mi, tak jest. Ale akurat tu wszyscy piszą to samo, więc nie jestem oryginalna. Nigdy chyba nie czytałam reportażu, który byłby skonstruowany według zasad dobrego thirllera tak bardzo, jak Król darknetu. Krótkie rozdziały, obrazowe opisy głównych postaci, naprzemienna narracja z punktu widzenia różnych bohaterów, szybkie tempo akcji, bez zbędnych szczegółów i ciągłe clifhangery. To wszystko znajdziecie w Królu darknetu. Książkę czyta się tak dobrze, że zastanawiałam się, czy to ciągle jest jej zaletą, czy też już wadą (dla wielu osób może nią być). Czy czegoś jej nie brakuje, jako reportażowi. Skąd autor wiedział, co siedzi w głowach bohaterom tej historii? Potem okazuje się, że przekopał się przez mnóstwo źródeł, choć w tekście tego nie widać, ma się wrażenie, jakby stworzony był ot tak, bez wysiłku. I też nie wiem, czy to zaleta, czy wada. Można też zwrócić uwagę na kompletny brak informacji o technicznej stronie całego przedsięwzięcia, co czyni opowieść jeszcze bardziej przystępną, ale niektórym może tych danych brakować. Znów plus, albo też minus – zależy od punktu widzenia. Brakowało mi też większej ilości informacji o współpracownikach Ulbrighta, gdyż – poza Variety Jonsem - są oni tu ledwie wzmiankowani. To nie jest książka o darknecie, a tylko o jednym jego wycinku, a przede wszystkim o twórcy Silk Road. 


Źródło: Wikipedia

Ross Ulbright wcale nie był tak szalony, jak mogłoby się zdawać. Chciał pomagać ludziom, zmieniać świat. Nie miał nic wspólnego z krwiożerczym baronem narkotykowym. Na zdjęciu, jakie możemy znaleźć w necie, widzimy przystojnego młodego mężczyznę, budzącego instynktowną sympatię. U źródeł jego pomysłu nie stała wcale chęć zysku, ale bardziej idealistyczne, libertariańskie przekonania o tym, iż żaden człowiek nie powinien być ograniczany przez państwo w kwestii tego, co robi ze swoim ciałem. Obojętnie, czy sprawia sobie tatuaż, uprawia przygodny seks, czy szprycuje się heroiną. Paradoksalnie człowiek ten miał wielki potencjał, który udowodnił, samodzielnie zakładając tego typu stronę, a następnie zarządzając całym rozrastającym się biznesem, generującym z czasem ogromny przychód. I to w kompletnej tajemnicy. Szkoda, że swoje zdolności wykorzystał w takim celu. Sama zresztą zastanawiam się, czy posunięcie takie jak legalizacja narkotyków nie byłoby takie głupie. W końcu alkohol jest legalny, papierosy też, coraz więcej się też mówi o legalizacji marihuany. Gdzie leży granica naszej wolności?  Lecz powszechny dostęp do cięższych narkotyków to nie przelewki, a organizacja społeczeństwa polega na tym, że ustalane są pewne granice, których musimy przestrzegać we wspólnym interesie – nie tylko naszym własnym, ale i innych ludzi. Nie dorośliśmy do tego, by narkotyki uczynić przedmiotem swobodnego obrotu, a do czego mogą prowadzić libertariańskie poglądy opisał Matthew Hongoltz-Hetling w książce A Libertarian Walks Into a Bear: The Utopian Plot to Liberate an American Town (And Some Bears).  Dla Rossa ich wyznawanie również nie skończyło się dobrze, gdyż dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Kompletnie się on zagubił, wyrocznią odnośnie tego, co dobre, a co złe, mianując wyłącznie siebie. Co więcej, Nick Bilton pokazuje, jak zdemoralizowali się również stróżowie prawa pracujący przy sprawie. Szkoda, że autor tej pozycji, stawiając przede wszystkim na tempo akcji, nie poświęcił paru słów na refleksję w tym temacie oraz na lepszą analizę osobowości Ulbrighta. 

 

Metryczka:
Gatunek: reportaż
Główny bohater: Ross Ulbright
Miejsce akcji: USA
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 376

Moja ocena: 5/6

 

Nick Bilton, Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę, Wydawnictwo Czarne, 2020

 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później