Kochanie, zabiłam nasze koty
Jeśli ktoś
dotychczas – jak ja - nie zetknął się z (powszechnie chwaloną)
twórczością Doroty Masłowskiej to ma teraz doskonałą okazję, aby te
braki nadrobić i wyrobić sobie własną opinię. Kochanie, zabiłam nasze koty
jest bowiem książeczką niewielkich rozmiarów, do tego wydrukowaną na
grubym papierze i dużą czcionką. Gwarantuje to czytelnikowi, że nawet
jeśli lektura nie przypadnie mu do gustu, nie zmarnuje na nią zbyt wiele
czasu i wysiłku.
Sama bardzo
chciałabym zaliczyć się do tego grona, które w słownych wygibasach
Masłowskiej dostrzegają literacki geniusz. Niestety dla mnie to tylko
wygibasy i niewiele ponadto. Podobno błędem każdego początkującego
pisarza jest spędzanie zbyt wiele czasu nad słownikiem... Masłowską
trudno nazwać początkującą pisarką, ale Kochanie, zabiłam nasze koty
zrobiło na mnie właśnie takie wrażenie – owszem, ciekawy dobór słów,
ale czy tylko warsztat świadczy o wartości dzieła literackiego? Książka
powinna być o czymś. Kochanie, zabiłam nasze koty jest o NICZYM, stąd nie da się opowiedzieć jej treści. Trochę jak jakieś skrzyżowanie Dziennika Bridget Jones z Pigułką wolności.
Rzecz jasna jest to celowy zabieg. To NIC to nasze życie, opakowane w
medialną papkę, naszpikowane reklamami, przeładowane gadżetami, dręczone
egzystencjalnym bólem zakłócanym alkoholem i dragami. I żadnej ucieczki
od tego wszystkiego. Kto wie, może nawet mogłabym znaleźć w tym
cząstkę siebie? Tak, ma rację autorka, kiedy pisze, że najlepiej byłoby
dla nas pozbyć się mózgu. Tego mózgu przecież, dzięki któremu zbudowana
została ta cywilizacja. Tak, to książka z „przekazem”. Ale taka
„diagnoza” to nic nowego przecież. I co ja mam z tym zrobić? Z tą
wiedzą, że jest tak beznadziejnie? Że nasza cywilizacja zmierza ku
samozagładzie? Że kolejny pisarz postanowił mi to uświadomić? Przecież
Ci, którzy tak żyją, bohaterowie tego szyderstwa i tak tej książki nie
przeczytają... To bicie piany na podobieństwo działowych spotkań w mojej
pracy i narzekania tylko po to, żeby stwierdzić, że i tak nigdy nic się
nie zmieni. Żeby coś zmienić nie wystarczy bić pianę, a czy żeby
napisać dobrą książkę, wystarczy przelać na papier swoją frustrację? Czy
pisarka coś w zamian proponuje? W dodatku w uświadamianiu mnie (tzn.
czytelnika) Masłowska sięga po wszelkie możliwe przejawy brzydoty, na
jakie możemy się natknąć w kontaktach z samym sobą i bliźnim. Nie
obejdzie się od notorycznego wspominania o ludzkich wydzielinach,
cielesnych defektach, nieprzyjemnych zapaszkach i odpadkach
zatruwających nasz glob. Te skądinąd normalne aspekty życia (nic co
ludzkie nie jest mi obce) u Masłowskiej przyjmują karykaturalne
rozmiary, jakby nasze życie z niczego innego się nie składało.
Wymiociny, łzy i perwersja. Współczesny człowiek w krzywym zwierciadle.
Po skończeniu tego człowiek czuje się jakby walnięty obuchem w głowę.
Mnie się nie podobało, ale zdania są
podzielone, jak to w przypadku Masłowskiej. Jeśli ktoś ma potrzebę
zażycia kolejnej dawki postmodernistycznego defetyzmu, to proszę
bardzo...
Komentarze
Prześlij komentarz