Samsara. Na drogach, których nie ma
Samsara jest względnie
ciekawie i swobodnie spisaną relacją autora z podróży do Azji
Południowo-Wschodniej. Naczytałam się sporo dobrego o tej książce, a
sama nie potrafię się jakoś nią zachwycić, peany pochwalne na jej cześć
wydają mi się mocno przesadzone. Jak dla mnie nie ma w niej niczego
nowego, niczego, co by mnie zdziwiło, niczego odkrywczego – zarówno w
warstwie zwiedzanych miejsc, jak i sposobu narracji. Tomek Michniewicz
to kolejny podróżnik, poszukujący „dzikich miejsc” i opisujący swoje
wyprawy. Azja, z kolei, to obowiązkowy kierunek dla wszystkich
backpakerów; miałam wrażenie, że już gdzieś to słyszałam, widziałam…
Być może to, że nie potrafię napisać o Samsarze
zbyt wiele dobrego wynika z tego, że trafiła ona do mnie w postaci
audiobooka. Pierwszego w życiu, przyznaję się. No i przekonałam się, że
audiobooki to nie moja bajka. Pomimo dodatkowych efektów dźwiękowych,
jakie wprowadzały w klimat podróży – kompletnie nie potrafiłam się
skupić na słuchaniu. Myśli mi uciekały, szukałam sobie innego zajęcia,
bo nie potrafiłam siedzieć i tylko słuchać, zdarzyło mi się nawet
przysnąć. Pewnie dlatego ta recenzja też taka chaotyczna. To nie jest
zła książka – paradoksalnie bardzo chętnie zakupiłabym ją do swojej
domowej biblioteczki. Pewnie mając ją w postaci drukowanej, którą
mogłabym przekartkować, wrócić do jakichś fragmentów, pooglądać zdjęcia –
udałoby mi się bardziej tę pozycję docenić. „Ze słuchu” wiele mi
umknęło, a dominującym uczuciem było zniecierpliwienie, bo miałam
wrażenie, że głównym bohaterem tej książki jest autor, który zdaje się
patrzeć na spotykanych ludzi i odmienną kulturę, z wyższością „białego
człowieka”. Jak przystało na prawdziwego globtrotera, Michniewicz trzyma
się z dala od biur podróży. Nie przejmuje się niepewnością jutra i w
poszukiwaniu miejsc nieskażonych turystyką, wsadza nos, tam gdzie się go
wsadzać nie powinno. Bo jeśli się go wsadzi i jeszcze w dodatku to
opisze i opublikuje, to za chwilę miejsce to przestanie być dziewicze
(jak zresztą sam Michniewicz zauważa). Najlepszym tego przykładem jest
Toskania, o zwiedzeniu której kiedyś marzyłam, a kiedy już tam
pojechałam, przytłoczona masami ludzkimi, powiedziałam sobie: nigdy
więcej, to nie dla mnie. Mnożące się ostatnio relacje z wypraw do Azji
dają ten sam efekt: zachęcając tłumy do zwiedzania, odbierają temu
miejscu cały urok. Potem mamy relację, już nie globtrotera, ale „Idioty za granicą”. Zresztą prześmieszną i - jakby się tak zastanowić - nie całkiem pozbawioną sensu ;)
Po co podróżuje Michniewicz? Bo lubi, bo
coś go gna w świat. Bo lubi przygody. Najlepiej niebezpieczne. Bo
adrenalina… No właśnie. W opisie wrażeń Michniewicza brak mi czegoś, co
nadawałoby im jakiś głębszy sens. Nie samemu podróżowaniu – bo, jak sam
stwierdza, tu puenty żadnej nie ma - nieważne dokąd jedziesz, ważne, że
jedziesz - ale właśnie podsumowaniu tej podróży. U Cejrowskiego, poza
ogromnym poczuciem humoru, jest swoista mądrość, odkrywanie tego, o czym
cywilizowane społeczeństwa zapomniały. Z kolei, kiedy czytam Martynę
Wojciechowską, zastanawiam się jaki jest ten świat, na którym żyję i co
mogę zrobić, żeby go poprawić. A u Michniewicza takiej refleksji brak,
to tylko szereg obrazków z podróży, relacji z jego przygód i
reminiscencji w nieco protekcjonalnym tonie „doświadczonego podróżnika”.
Moją uwagę przykuł jednakże fragment, w którym autor zastanawia się nad
przeprowadzką do „raju”, czyli gdzieś na ciepłe wyspy, gdzie nie trzeba
będzie się o nic martwić… przed oczyma stanął mi natychmiast jeden z
moich ulubionych filmów – „Plaża”. I bardzo trafnie Michniewicz pozbawia
nas tego rajskiego złudzenia, wspominając ludzi tak uzależnionych od
podróży, że nie potrafią się zaadoptować w zwykłym, codziennym życiu, po
powrocie do kraju…
Gdy wyjeżdżasz daleko na kilka tygodni, przeżywasz więcej przygód niż w domu przez cały rok. A potem wracasz i życie znowu płynie znanym, nużącym rytmem. Pięć identycznych poniedziałkopiątków, sobota, ta nudna, zmarnowana niedziela i oto minął kolejny tydzień, identyczny jak poprzednie. Jesteś gdzieś daleko, skaczesz nad przepaściami, łapiesz krokodyle, zwiedzasz meczety i uciekasz przed burzą piaskową. Żyjesz pełnią życia. A w tym czasie wszystko, co zostało w domu, zaczyna się powoli, z początku niezauważalnie, rozłazić. Twoi przyjaciele trochę się oddalają, mają swoje sprawy, w których nie uczestniczysz. Twoja dziewczyna, narzeczony, mąż, żona, ma znów dużo czasu dla siebie i poznaje nowych ludzi. Rachunki rosną w niezapłaconą stertę. Praca już na ciebie nie czeka, bo sześć miesięcy to nie urlop. Odzwyczajasz się od miejskiego rytmu, wiele rzeczy zapominasz. Przestajesz zapuszczać korzenie. Moi znajomi wracają po długich miesiącach, ogorzali, zarośnięci, z tysiącem zdjęć i milionem opowieści. I po każdym kolejnym wyjeździe czeka na nich w domu coraz mniej. W końcu dochodzą do etapu, w którym po powrocie muszą wszystko zaczynać od zera. Muszą znaleźć mieszkanie i nową pracę, muszą się znowu oswoić z tym swoim zwykłym życiem, a to trwa. Podczas podróży wypadli z rytmu i nie bardzo mogą się odnaleźć. Dostają jakąś gównianą pracę w podrzędnej firmie, której nienawidzą od pierwszego dnia. Ich znajomi robią się jacyś obcy, coraz mniej mają z nimi wspólnego. I po dwóch miesiącach takiego życia dochodzą do wniosku, że tam daleko świat jest jednak ciekawszy. A on tylko w y d a j e się ciekawszy.
Podziwiam prawdziwych podróżników,
niesionych pasją poznawania, bez względu na niewygody. Ja bym tak nie
potrafiła; wiem, że to nie dla mnie. Lubię podróże, ale wyleczyłam się z
iluzji, że wszędzie dobrze tam, gdzie nas nie ma. Przecież, „gdy
wracasz do domu, też nigdy nie wiesz, co czeka za zakrętem.”
Komentarze
Prześlij komentarz