Na fejsie z moim synem
Jedyną książką Janusza Wiśniewskiego, jaką czytałam do tej pory, była – 10 lat temu – Samotność w sieci.
Historia mi się podobała, aczkolwiek pamiętam, że zdenerwowało mnie
wymądrzanie się autora – mężczyzny przecież - na temat kobiecej natury
oraz wtręty z genetyki i fizyki kwantowej, które zakrawały mi na
popisywanie się swoją wiedzą. Rozumiem, że autor ma doktorat z fizyki i
chemii, ale czy pisząc beletrystykę musi tym epatować? I tak do
twórczości Wiśniewskiego przez kolejnych 10 lat podchodziłam z
nieufnością i omijałam ją szerokim łukiem.
Teraz wreszcie skusiłam się na Na fejsie z moim synem,
która to miała być „najbardziej osobistą” książką autora. Jakież było
moje zdumienie (i wkurzenie), gdy już na samym początku książki
natknęłam się na dywagacje dotyczące dylatacji czasu, neutrino, DNA,
etc. Po jaką cholerę i co to ma wspólnego z listami matki do syna??
Na fejsie z moim synem to dla
mnie bełkot, który nie trzyma się kupy. Dlaczego autor umiejscawia swoją
matkę (kochaną - dla jasności) w piekle? Przypominało mi to „Listy
starego diabła do młodego”, ale mocno przekombinowane. Bo po drugie
dlaczego owa matka postanawia kontaktować się ze swoim synem poprzez
Facebooka, pisząc do niego w dodatku długie epistoły? O ile mi wiadomo
FB nie służy pisaniu listów – do tego celu bardziej odpowiedni byłby
email, ale może Wiśniewski uznał, że to za mało en vogue. Bez
sensu. Dalej: dlaczego owa matka w swoich listach robi synowi wykłady na
tematy przeróżne, w tym te, w których to Wiśniewski posiada doktoraty?
Czego tu nie ma: całki, fizyka kwantowa, surrealizm, Toulouse-Lautrec,
kod DNA (po raz kolejny), a przede wszystkim Bóg i religia.
Dygresja goni dygresję. Historii rodzinnych trochę, raczej niewiele, w
porównaniu z całą resztą. Mam uwierzyć, że matka autora nie zdążyła z
nim porozmawiać o fizyce i o Marii Magdalenie? Czytając to czułam się
jak w oparach megalomanii Wiśniewskiego. Trafnie to ktoś spuentował: może nie ma z kim o tym porozmawiać.
W tej książce jest wszystko i nic.
Czyli nic, bo jak się chce mówić o wszystkim, to wychodzi nic. A może
Wiśniewski sam nie wiedział o czym ta książka ma być i dlatego zmieszał
taki koktajl z krótkiej historii czasu, wspomnień osobistych, dorzucił
feministyczne teksty – i bestseller gotowy. Nie wiem dlaczego autor
twierdzi, że książka ta ma być „spłaceniem długu wobec własnej matki”,
próbą rozmowy z nią i nadrobieniem straconego czasu – skoro Wiśniewski
prezentuje w niej wyłącznie własne opinie, włożone w usta matki. Czemu
autor nie napisze jakiejś książki popularnonaukowej, gdzie będzie mógł
swobodnie prezentować swoje teorie, zamiast nabierać czytelników na
pseudonaukowy bełkot pod płaszczykiem „osobistej historii”? Miałam
wrażenie, że pisarz sam sobie na to odpowiedział:
Bo ja mam takie wrażenie, iż ostatnio nie możesz poradzić sobie ze swoją atawistyczną potrzebą afirmacji. Masz atawistyczną potrzebę uznania. (…) buddyzm pozwoli ci to wszystko zdusić, wyzwoli cię od pożądliwości przedmiotów, statusu sławy i poklasku.
Poza tym nawet teorie fizyczne czy teologiczne można przekazać strawnym językiem, a strumień myśli Wiśniewskiego, z manierą niemiecką czasowników na końcu umieszczania
dla mnie strawny nie jest. Przypominało mi to opowieść gościa ze
słowotokiem, który potrafi zupełnie swobodnie przejść od wczorajszego
obiadu do Freuda, teatrologii i budowy samolotu.
W dodatku wszystko wskazuje na to, że synuś
nie odpowiedział na ani jedną swojej matki epistołę… Myślę, że Irena
Wiśniewska przewróciłaby się w grobie, gdyby przeczytała tę książkę. Na fejsie z moim synem jest pretensjonalne i niestrawne. Szczerze odradzam.
Komentarze
Prześlij komentarz