Kiedy czytałam Dziki kontynent i pojawiły się recenzje W domu innego, pomyślałam sobie, że to książka o tych samych czasach - i od razu zapragnęłam ją przeczytać. Temat spojrzenia na wojnę z punktu widzenia zwykłych niemieckich obywateli nie jest zbyt często podejmowany – a przynajmniej u nas. Wciąż zbyt jesteśmy zaabsorbowani rozpamiętywaniem własnych krzywd, by pamiętać, że Niemcy ucierpieli w wyniku drugiej wojny światowej równie dotkliwie, jak Polska. Ja kojarzę dwie takie powieści: Złodziejkę książek oraz Lektora

Jesteśmy w powojennych Niemczech – zrujnowanych i okupowanych przez wojska zwycięzców. Angielski pułkownik, Lewis Morgan otrzymuje przydział w Hamburgu, gdzie zajmuje luksusową willę, należącą do architekta Stefana Luberta. Taka jest polityka zwycięzców i naturalna kolej rzeczy: Niemcy są wykwaterowywani, by zrobić miejsce dla personelu okupujących. Lewis wielkodusznie pozwala Lubertowi i jego córce pozostać w domu. Wywołuje to niezadowolenie jego żony oraz komentarze znajomych, bo wygląda to na bratanie się z wrogiem. Bratanie się z wrogiem? Przecież wojna się skończyła, Niemcy już nie są wrogami.

Ból miał wymiar całkowicie indywidualny i nie pomniejszała go demokracja w cierpieniu

Nie pomyliłam się - W domu innego jest doskonałym beletrystycznym uzupełnieniem Dzikiego kontynentu. Powieść pokazuje właśnie to, o czym pisze Keith Lowe: jak ludzie – zarówno wygrani, jak i przegrani - usiłują sobie poradzić z wojenną traumą. Tam mamy spojrzenie w skali makro, tutaj zoom na losy kilku jednostek. Każdy kogoś stracił, a oprócz bliskich, w gruzach legło całe bezpieczne, dotychczasowe życie tych ludzi. Niektórzy nie potrafią się z tym pogodzić. Dominującymi uczuciami są więc złość, rozgoryczenie, pragnienie zemsty, silniejsze nawet u tych, którzy przecież zwyciężyli w tym konflikcie. Mimo, że Niemcy są takimi samymi ofiarami wojennego szaleństwa, jak inne narody – ich kraj leży w gruzach, nie ma gdzie mieszkać i co jeść – zwycięzcy ciągle czują potrzebę pokazywania im, gdzie jest ich miejsce. Jedyne, co nas naprawdę różni, to fakt, że oni pojęli, że dostali baty, za to my wciąż potrzebujemy czasu, żeby to do nas dotarło.

Teoretycznie okupanci są w Niemczech po to, by zaprowadzić w tym kraju porządek i DAĆ Niemcom demokrację (czy Niemcy tego chcą, czy nie). Ale resentymenty żyją, a propaganda je podtrzymuje. Brytyjczycy traktują swoją strefę okupacyjną jak jedną z kolonii, a Niemców jak inną kategorię ludzi, nieomal tak, jak niegdyś odkrywcy traktowali dzikusów zamieszkujących inne kontynenty. A ludność niemiecka podchodzi do tego tak, jak każdy naród podchodziłby do tego, że ktoś obcy próbuje narzucić mu swój sposób życia. Jedną z najciekawszych scen jest scena przesłuchania Luberta przez oficera prowadzącego proces denazyfikacji. Dokładnie takie same historie dzieją się dziś np. w Afganistanie. Zatem polski tytuł tej książki oddaje jej treść zarówno w sensie dosłownym, jak i w przenośni (chyba niewiele jest takich przypadków, kiedy polski tytuł okazuje się lepszy od oryginalnego - The Aftermath). Trzeba dodać tu, że akcja rozgrywa się w sferze brytyjskiej, a więc względnie cywilizowanej – bo to, co działo się u Rosjan, byłoby materiałem na zupełnie inną powieść.

W domu innego koncentruje się na codziennym życiu w powojennych Niemczech. Rhidian Brook buduje obraz wzajemnych relacji dwóch rodzin, stojących – pozornie – po dwóch stronach barykady. By zniknęły uprzedzenia, jak zawsze niezbędny jest dialog i odrobina empatii. A żeby zbudować coś nowego trzeba przestać oglądać się wstecz, żyć przeszłością i podtrzymywać w sobie nienawiść. Nie można posunąć się do przodu bez wybaczenia. Niestety tam gdzie toczy się przede wszystkim walka o przetrwanie, nie ma miejsca na szlachetność, zatem trzeba się pogodzić z niewygodnymi czasem faktami. Mimo, że morał płynący z książki jest może oczywisty, to sama powieść nie jest banalna. Zapomnijcie jednak od razu o wątku romansowym, zapowiadanym już w pierwszym zdaniu opisu powieści – ja opisu nie czytałam, więc nie byłam rozczarowana i wątku owego zupełnie mi nie brakowało.

Podobała mi się subtelność, z jaką pisarz podszedł do swojego zadania: mimo trudnej tematyki jest w tej książce jakaś lekkość, nie przygniata ona swoim ciężarem gatunkowym, nie jest ponura. Pióro Brooka jest jak reflektor wydobywający z mroku różne jego skrawki: a to fragment rozmowy, a to przypadkowe spotkania wpół drogi, a to puste miejsce po obrazie nad kominkiem lub dźwięk fortepianu dobiegający z salonu. Rozbity wazon jest wymownym symbolem wojennych zniszczeń, jakie widzimy w tle. Hamburg. To miasto, na które alianci w jeden dzień zrzucili więcej bomb, niż Niemcy na Londyn przez całą wojnę. To miasto, które w wyniku tego doświadczyło straszliwej burzy ogniowej, pożaru, w wyniku którego zginęło 40 tys. ludzi. Brook wspomina o tym ledwie między wierszami, fakty odnajdziecie chociażby we wzmiankowanym już Dzikim kontynencie.

Doskonały jest portret Brytyjczyków: są oni tak brytyjscy, jak to tylko możliwe: chłodni i wyniośli.  Nie zapominają o przywiezieniu na kwaterę w zniszczonym kraju pełnej zastawy stołowej i kieliszków do sherry, dbają o to, by deseru nie mylić z puddingiem ... lecz – jak zauważa mały Niemiec – z wszystkiego robią sobie jaja.
To bardzo angielskie podejście, którego źródłem był wrodzony dystans, skłonności do racjonalizowania, a także obawa, by nie wywyższyć kogoś ponad innych. (…) Był to jeden z powodów, dla których – jak zwykli mawiać Anglicy – ich kraj był mniej podatny na dyktatorów, niż jego sąsiedzi z kontynentu.
Uosobieniem tej brytyjskości jest Lewis, porównywany przez swoich rodaków do Lawrence'a z Arabii.  Również ze stylu autora – stonowanego, delikatnego - można w ciemno wnioskować, iż jest on Brytyjczykiem. Książka jest tym ciekawsza, że oparta na autentycznych wspomnieniach dziadka pisarza.

The Aftermath idealnie nadaje się do zekranizowania – w trakcie czytania przed oczyma bardzo szybko materializują się obrazy. Bardzo wiele tu wymownych scen, pozornie mało znaczących detali podkreślających atmosferę opowieści, a z drugiej strony emocji i niejednoznaczności, które świetnie sprawdzają się w filmach. Ten klimat przypominał mi Angielskiego pacjenta.  Nic dziwnego, że scenariusz filmowy powstał jeszcze zanim książka została ukończona, a film jest już kręcony. Mam nadzieję, że Ridley'owi Scottowi pójdzie z nim lepiej, niż z Adwokatem. W trosce o autentyczność widziałabym w roli Lewisa jakiegoś Brytyjczyka naturalnie, np. Dana Stevensa, a w roli Luberta Daniela Bruhla albo Michaela Fassbendera, który ma wszak niemieckie korzenie i biegle mówi po niemiecku. Przeczytajcie jednak W domu innego, zanim zobaczycie film – bo to lektura nie tylko skłaniająca do refleksji, ale i piękna. Szkoda, że tak krótka.

Rhidian Brook, W domu innego, Wyd. Wielka Litera, 2014 

Książka zgłoszona do wyzwania Grunt to okładka 

Komentarze

  1. Nic dodac nic ując. Swietna recenzja.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiadomo, najpierw książka, potem film. Od dłuższego czasu zastanawiam się, czy tytuł by mnie zainteresował, bo dotyka arcyciekawego tematu jakim jest radzenie sobie z traumą. Teraz coraz bardziej jestem przekonania, by przeczytać tę książkę.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później