Powieść Lydii Netzer należy niestety do kategorii książek, których "przytrafiło" mi się kilka ostatnimi czasy: nieprzekonujących mnie powieści psychologicznych. Trzeba bowiem naprawdę dobrego pióra, by pisząc w tym gatunku, wydobyć to co istotne, a nie tylko stworzyć irytującego, użalającego się nad sobą bohatera. I z góry przepraszam, bo będę trochę spoilerować.

Zapowiadało się interesująco: młoda, piękna kobieta, wiodąca na pozór idealne życie (zauważcie jak wiele powieści się tak zaczyna),  ulega wypadkowi samochodowemu. Niezbyt poważnemu - jedyną jego konsekwencją jest...spadnięcie peruki. Sunny nie ma włosów, a przedtem bez peruki się nie pokazywała. W opisie książki czytamy: Sunny będzie teraz musiała poradzić sobie ze swoją innością, z ciążą i wszystkimi problemami. Istotnie, problemami, z jakimi - okazuje się - boryka się Sunny można by obdzielić kilka osób, a na bazie każdego z nich napisać osobną książkę. Dziecko Sunny jest autystyczne (a właściwie ma zespół Aspergera), mąż też jest "dziwny", a w dodatku akurat poleciał z misją na Księżyc i nie wiadomo, czy w ogóle wróci. Matka Sunny umiera. No i last, but not least, bohaterka - jak już się wspomniało przedtem - nie ma włosów. Nagromadzenie tych problemów i przeskakiwanie w książce od jednego do drugiego, sprawiało, że zastanawiałam się o co tak naprawdę chodzi. Co tu jest prawdziwym problemem. I wiecie co, wcale nie to, że mały Bubber nie radzi sobie z kontaktami z innymi, ani też to, że mąż bohaterki, Maxon, jest gdzieś tam daleko w kosmosie; nie - chodzi o to, że bohaterka jest łysa. Na początku oczywiście myślałam, że jest to efekt jakiegoś poważniejszego problemu, choroby (raka) - ale okazało się, że Sunny po prostu taka się urodziła. Rozumiem, że dla kobiety jest to problem, że mogło istotnie to zaważyć na jej poczuciu własnej wartości, tyle tylko, że z książki wynika, że wcale tak nie było. Autorka nie zamieszcza w powieści ani jednej sceny, która pokazywałaby, że bohaterka ucierpiała wskutek swojego defektu. Brak włosów zatem wcale nie wpłynął negatywnie na życie Sunny - choć mógł, a nawet powinien był. Sunny najwyraźniej miała szczęśliwe dzieciństwo, powodzenie wśród płci przeciwnej, teraz ma rodzinę, przyjaciół (i inne problemy, wydawałoby się ważniejsze, niż łysina). Co więcej, bohaterka praktycznie przez całe swoje życie chodziła bez peruki, zaczęła jej używać dopiero po wyjściu za mąż - miała więc chyba wystarczająco dużo czasu, by się przyzwyczaić do swojej inności i nauczyć się sobie z nią radzić. Tymczasem moment, kiedy w trakcie stłuczki samochodowej, spada jej peruka, jest traktowany jako jakaś cezura. Sunny reaguje na to tak histerycznie, jakby urwało jej nogę, jakby defekt, który posiada od urodzenia był dla niej jakąś nowością. Jest w szoku. Cytowany wyżej opis brzmi tak, jak gdyby wszystkie kłopoty Sunny wcześniej nie istniały i pojawiły się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dopiero w momencie utraty peruki. Kobieta decyduje, że od tego momentu "obnażenia" nie będzie już nosić peruki, ale cały czas obsesyjnie myśli o swoim braku włosów, zastanawia się, czy nosić perukę, czy nie i czy pasuje do ludzi, którzy mają włosy na głowie. Spotykając ludzi sama zwraca im uwagę na to, że jest łysa, na co reakcją przeważnie jest: tak, i co z tego? Nie wiadomo jak Sunny zachowywała się wcześniej, ale od wypadku wszystko, co jej dokucza w życiu, postrzega przez pryzmat tego, że jest łysa. Jestem łysa - czy jestem dobrą matką? Mój mąż może nie wrócić z misji, a ja... jestem łysa. Jestem w ciąży - nie mogę urodzić tego dziecka, bo... jestem łysa. Serio?? Było to dla mnie absurdalne. Bohaterka jest nadmiernie zaabsorbowaną sobą kobietą, która sama nie wie o co jej chodzi i której zachowanie niejednokrotnie jest niezrozumiałe. Powiedziałabym nawet, że brak jej piątej klepki. A peruka jest dla niej fetyszem, symbolem czegoś - tylko nie wiem czego. 

Może odpowiedź na to, o co naprawdę chodzi bohaterce, ukryta jest w oryginalnym tytule powieści,  szkoda, że zachowanym w naszym tłumaczeniu: Shine Shine Shine. Lśnij, lśnij, lśnij. Wszystko bowiem sprowadza się do tego, że Sunny bardzo, ale to bardzo pragnie być idealna i wieść idealne życie, takie, jak pokazują w błyszczących magazynach i reklamach. Chce lśnić.  Pozornie tak jest: jest piękną kobietą, której udało się odnieść sukces społeczny i finansowy. Mieszka w pałacu (sic!), ma męża-milionera i dziecko. Jak przystało na idealną amerykańską żonę, mimo gruntownego wykształcenia, nie pracuje, tylko zajmuje się domem i potomkiem. Daje z siebie wszystko, nosząc perukę, piekąc babeczki, będąc perfekcyjną żoną, matką i panią domu. Maxon kocha roboty, a Sunny sama zachowuje się wręcz jak robot. Wie jednak, że to tylko pozłotko, że pod spodem wszystko jest nie tak, jak powinno być. Jest jak mieszkanka ulicy Wisteria Lane z Gotowych na wszystko. Wydaje jej się przy tym, że wszyscy inni SĄ idealni. A to inteligentna, wydawałoby się, kobieta... Idealność równa się dla Sunny normalność. Tymczasem każdy z członków jej rodziny, jest w pewien sposób inny: dziecko i mąż mają Aspergera, ona sama nie ma włosów. Są dziwadłami. Nie są normalni. I oczywiście bohaterka, mimo nawarstwiających się problemów, za swój święty obowiązek uważa utrzymywanie pozorów, udawanie, że wszystko jest w porządku. Aż do momentu, gdy peruka (korona?) spada jej z głowy... Kiedy ta pieczołowicie budowana fasada się kruszy, załamuje się także coś w Sunny.
Sunny opuściła dom, w którym mieszkała. "To dom potworów - pomyślała - Mieszkamy w nim i produkujemy kolejne potwory". Równie dobrze mogły się tam znajdować dzwonnica i kraty w oknach. (...) Do tej pory Mannowie się ukrywali, trzymali wszystko w tajemnicy. Babcia morderczyni. Ojciec robot. Matka dziwadło. Niebezpieczny syn. A córka? Kto to mógł wiedzieć?
Moim zdaniem autorka złożyła na barki swojej bohaterki zbyt duży ciężar i sama sobie nie poradziła z opisaniem tego. Czytając W blasku gwiazd, nie mogłam oprzeć się myśleniu o Sunny w kontekście zdania z książki Reginy Brett: na jachcie się nie narzeka. Mimo, że Lydia Netzer opisuje naprawdę poważne życiowe problemy, to robi to w taki sposób, że odbierałam to właśnie jako "narzekanie na jachcie", czyli narzekanie bogatej, rozpieszczonej pańci. Bo czy Sunny przeszkadza to, że mimo iż jest mądrą, wykształconą kobietą, zamieniła się w "kurę domową"? Wcale nie. A czy zamartwia się tym, że prawdopodobnie zostanie wdową z dwójką dzieci na głowie? Może troszeczkę. Matka umiera? - niech sobie umiera. Największym zmartwieniem Sunny jest wygląd i to, że nie pasuje do swoich idealnych przyjaciół i sąsiadów. Nawet w trakcie porodu, najważniejsze było dla niej, czy ma perukę i czy wygląda nienagannie. Zatem osią powieści został uczyniony problem najmniej istotny, a nawet dosyć groteskowy, w kontekście tego, czego dowiadujemy się o protagonistce. Z książki wcale nie wynika, by Sunny miała wcześniej jakieś problemy z zaakceptowaniem samej siebie - można to jedynie wyczytać między wierszami, m.in. z owego pragnienia bycia "panią idealną". Niemniej zatem ważne od spełnienia kanonów urody jest sprostanie oczekiwaniom społecznym dotyczącym tego, jak winno wyglądać życie "kobiety sukcesu". Oto co robi z ludźmi pranie mózgu. Paradoksalnie w czasach, gdy wszyscy pragną za wszelką cenę się wyróżniać, Sunny pragnie wtopić się w tłum. Można przecież popatrzyć na to, co dotyka Sunny inaczej: ona i jej bliscy są niezwykli, wybitnie uzdolnieni. Dzięki temu przecież jej mąż dostał nagrodę Nobla i poleciał w kosmos, a Sunny może sobie wygodnie żyć. I nie musi się depilować ;) Sunny jednak tak tego nie postrzega. Marzy o tym, by pozbyć się tej niezwykłości, by dorównać do średniej, do szarej masy. Nieważne, że mąż jest wybitnym naukowcem, ważne, że nie potrafi na przyjęciach konwersować z innymi. Tak samo dziecko - choć wszyscy wiedzą, iż ma ono Aspergera, to usiłują je na siłę dostosować do wymogów ekstrawertycznego społeczeństwa. Problem w tym, że o ile Sunny wystarczy nałożyć perukę, to męża i dziecka już nie da się tak łatwo "naprawić". Poza tym wszystkie te wysiłki bycia "normalnymi" są skazane na porażkę, chociażby dlatego, że Sunny z Maxonem - wbrew zdrowemu rozsądkowi, ale za to w zgodzie z naturą - przekazują dalej swoje "felerne" geny. Strach pomyśleć, co to będzie, gdy urodzi im się kolejne dziecko, zwłaszcza, że zakończenie nie daje absolutnie żadnej odpowiedzi na to, jak Sunny poradziła sobie ze swoimi lękami.

Najciekawszymi fragmentami książki są retrospekcje dotyczące dzieciństwa Sunny i Maxona. Szkoda tylko, że nie dają odpowiedzi, jak to się stało, że Sunny z pewnej siebie, otwartej dziewczyny, stała się rozmemłaną kobietą, mającą pretensje do całego świata. Do męża na przykład - że jest "dziwny" i że jej życie przez niego nie jest takie, jakie powinno być - ale przecież znała go od lat, wiedziała, że tak jest; widziały gały co brały - chciałoby się rzec. Swoją drogą genialny Maxon ze swoim trudnym dzieciństwem wydaje mi się znacznie ciekawszym bohaterem, niż Sunny, choć już wątek kolonizacji Księżyca za pomocą robotów, czego ma dokonać misja Maxona - jest moim zdaniem chybiony: jakiś taki nonsensowny i oldskulowy. Wreszcie sam sposób, w jaki napisana jest powieść nie porywa. Autorka używa bardzo prostego języka, krótkich zdań, co jednak nie wywiera takiego efektu, jak w Piaskunie, a raczej sprawia wrażenie nieporadności językowej. Momentami odbierałam to, jakbym czytała książkę kierowaną do bardzo młodego czytelnika, co oczywiście nie koresponduje z tematami poruszanymi przez powieść. Pojawiają się też zdania, które zupełnie nie miały dla mnie sensu, jak na przykład poniższy fragment:
W aptece siedzący w wózku Bubber zwymiotował (...), a ona nie miała go czym wytrzeć. To była kompletna katastrofa. Tamtej nocy Sunny zrozumiała, że nigdy już nie może wyjść z domu bez peruki. Nie dało się tego obejść. Musiała dać z siebie wszystko.
Co było katastrofą? To, że dziecko zwymiotowało, a matka nie miała go czym wytrzeć? Czy to, że nie miała na sobie peruki? Co ma jedno z drugim wspólnego? Czy gdyby miała na sobie perukę, dziecko by nie zwymiotowało? A może bohaterka wytarłaby wymiociny włosami? Czy noszenie peruki to "dawanie z siebie wszystkiego"?

Bardzo amerykańska ta książka, pokazująca typowo amerykańskie zjawiska (które też niestety zaczynają przyjmować się u nas): życie pozorami, uzależnienie od aprobaty innych, urodocentryzm i niewiarygodny narcyzm. Może powinnam ocenić ją wyżej, skoro wznieciła we mnie słuszny gniew na ludzką próżność, tyle, że to jedyna emocja, której przy niej doświadczyłam.

Metryczka:
Gatunek: powieść psychologiczno-obyczajowa
Główny bohater: Sunny Mann
Miejsce akcji: Stany Zjednoczone
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 337
Moja ocena: 3/6

Lydia Netzer, W blasku gwiazd, Wyd. Black Publishing, 2015 

Książka bierze udział w wyzwaniu Grunt to okładka i Okładkowe love

Komentarze

  1. Czytam właśnie tę książkę i przeleciałam pobieżnie Twoją recenzję w obawie, by nie dowiedzieć się zbyt wiele, ale to co przeczytałam wystarczyło bym mogła potwierdzić. Szkoda. Taka piękna okładka, taki ciekawy zarys fabuły, a wykonanie jakieś takie...
    Szkoda.
    Ale doczytam, może jeszcze coś z tego wycisnę...

    OdpowiedzUsuń
  2. oj myślałam, że lepsza ta książka.. Ale całkowicie jej nie skreślam, może akurat kiedyś ją przeczytam, chociaż chęć mi trochę opadła.

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam powieści psychologiczne, ale szkoda mi czasu na te, które nie zachwycają niczym, bo istnieje zbyt wiele godnych polecenia oraz przeczytania... Tym razem odpuszczę sobie, przynajmniej na razie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później