Dwie przygnębiające opowieści o chciwości

Chciwość - jeden z grzechów głównych - i to, co robi ona z człowiekiem zawsze mnie przygnębia. Dwie historie, z którymi ostatnio się zetknęłam są na to najlepszym dowodem. W pierwszej z nich młoda Amerykanka za punkt honoru stawia sobie zdobycie pracy w londyńskim City, na stanowisku tradera. Nie dosyć, że nie ma odpowiednich kwalifikacji, to jeszcze… jest kobietą, a City to bastion mężczyzn. Dla bohaterki jednak ta praca to szczyt marzeń – i w zasadzie trudno powiedzieć czemu. Co ją motywuje – czy tylko chęć udowodnienia sobie i wszystkim, że da radę, czy po prostu chciwość? Rozmowa kwalifikacyjna, na której bohaterka odpowiada, że jedyne, co ją obchodzi to pieniądze (i nie wiadomo czy myśli tak na serio, czy też jest to tylko ściema), wydaje się być odpowiedzią na powyższe pytanie… I w zasadzie to wrażenie nie rozwiewa się do końca książki, nawet kiedy dowiemy się jak praca w City wygląda od podszewki: z jakimi typami musiała obcować bohaterka, jakiego stresu doświadczała w pracy, jak robiła właśnie to, czego kobiety robić nie powinny – czyli zachowywała się jak facet, żeby facetom dorównać… Bez zadawania sobie zbędnych pytań o sens tego wszystkiego, poza jedynym czyli nabijania kieszeni własnej i kilku instytucji finansowych, bez zważania na globalne konsekwencje. Można oczywiście bohaterkę podziwiać za to, że się w tym odnalazła, że wykazała się równą zręcznością, odwagą, sprytem, siłą przebicia, czy czego tam jeszcze trzeba na parkiecie, co jej koledzy. Czy ta cała gra była warta świeczki? Dla mnie parkiet giełdowy byłby ostatnim miejscem, gdzie chciałabym się znaleźć i ostatnia praca, jaką chciałabym wykonywać.

Przyjrzyjmy się nutce feminizmu, jaki pojawia się w City girl, z początku delikatnie, by na końcu dobijać się już wyraźnie o uwagę czytelnika. W XXI wieku kobiety w City nadal traktowane są jak biały kruk. Nadal panują tam zasady rodem z XIX wieku. Nawet jeśli uda ci się przebić przez szklany sufit, to i tak będą od ciebie oczekiwać, że pozbierasz rozbite szkło. Czy dlatego, że są mniej inteligentne i wykwalifikowane? Nie. Co do zasady giełdą rządzi testosteron, brawura oraz ambicje, jakich kobiety nie przejawiają, więc w naturalny sposób się tam nie pchają. Zarzynanie samego siebie w imię pieniędzy, a potem wydawanie zarobionych bajońskich sum na pierdoły, np. wypady do najmodniejszych londyńskich klubów jest kompletnie poprzestawianym systemem wartości. Wydaje mi się, że większość kobiet ma jednak zdrowsze podejście do życia. Dlatego nie kupuję feminizmu w wydaniu Susany S., która całkiem się z mężczyznami zunifikowała, wliczając w to nawet wycieczki do klubów ze striptizem. Przyznawanie, że wygrać można tylko wtedy, kiedy przyjmie się męskie reguły gry i będzie się jeszcze twardszą, niż faceci – to jest jakaś wypaczona wersja feminizmu. Ostatecznie bohaterka dochodzi do wniosku, że gdyby w City pracowało więcej kobiet, do kryzysu finansowego pewnie by nie doszło. Pewnie tak, ale pod warunkiem, że kobiety przeniosłyby do niego swój system wartości. Susana była równie zaślepiona, co mężczyźni.  

Czy zatem kryzys finansowy coś zmienił dla naszej traderki? Kiedy wydaje się, że już nic więcej z tego systemu się nie da wycisnąć, okazuje się, że nadal to właśnie City - zimny, bezduszny, brutalny świat korporacji, w którym liczy się tylko kasa – jest dla bohaterki „domem” i najbardziej ekscytującym miejscem na ziemi. Nie wiem o co chodzi. Ale jak nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o pieniądze…

Suzana S., City Girl, Wyd. Kurhaus Publishing, 2012

Mając w pamięci City girl, długo zastanawiałam się, czy chcę oglądać film o kolejnym chciwym maklerze (i jeszcze za to płacić). Zwłaszcza, że za produkcjami Scorsese z jego wielkimi gangsterami, wielką kasą i wielkimi przekrętami, nigdy nie przepadałam. Stałam już nawet w kolejce do kinowej kasy, ale się rozmyśliłam... W końcu z kłopotu wybawiła mnie koleżanka.

Jordan Belfort to nie tyle świetny makler, ale genialny sprzedawca i przedsiębiorca, który potrafiłby sprzedać wodę tonącemu. Dzięki swoim umiejętnościom stworzył firmę obracającą/spekulującą groszowymi akcjami, na czym zarobił miliony. Zasłynął z szastania pieniędzmi, organizowania szalonych imprez z alkoholem, narkotykami i prostytutkami. Dziś spłaca to, co nakradł i podobno nawet tantiemy z książki zabrano mu na poczet długu. Niektórzy wierzą w to, że się nawrócił i żałuje za swoje czyny...

Jeśli na Rush, nawet nie zauważyłam, jak minęły dwie godziny, to w przypadku Wilka z Wall Street zastanawiam się, jakim cudem opowiedzenie tej historii zajęło reżyserowi prawie 3 godziny. Przez pierwszą połowę filmu w ogóle nie mogłam się w to wciągnąć, bo dominują w niej dłużyzny: sceny dialogowe o niczym, gadki szmatki, albo motywacyjne speache. Ostatecznie stwierdziłam, że film jest całkiem niezły (co jednak nie znaczy, że rewelacyjny), bo ratuje go druga połowa, z kilkoma wręcz fantastycznymi scenami (moja ulubiona: sztorm na jachcie*). Owszem, są w Wilku z Wall Street sceny mocne, groteskowe, nawet zabawne (lecz jest to humor przez łzy, taki sam jak np. w Trainspotting), lecz na pewno nie należą do nich orgie z prostytutkami, czy wciąganie prochów, których jest tu bez liku. Naprawdę panie Scorsese, załapałam, że kasa = sex, drugs & rock'n'roll - nie trzeba było tego powtarzać tyle razy. Do tego język, od którego więdną uszy. Chyba nawet na polskiej ulicy nie można nasłuchać się tylu wyrazów na k, ile razy w Wilku padają słowa na F, zastępując znaki interpunkcyjne - pod koniec filmu przestałam je już nawet słyszeć.

Gdyby wyciąć te wszystkie niepotrzebne orgietki oraz przydługie rozmowy, Wilk nie tylko dużo by się skrócił, nie tylko przestałby razić wulgarnością i obscenicznością, ale zyskałby sporo na dynamice wydarzeń (a gdyby wywalić przekleństwa, scenariusz skróciłby się o połowę**...).  Poza tym myślę, że można było inaczej rozłożyć akcenty, niekoniecznie kładąc nacisk na cały sztafaż związany ze wzbogaceniem się, ale na osobowość bohatera. Tymczasem z Wilka wyłania się bardzo jednowymiarowy obraz Belforta - degenerata, granego zresztą koncertowo, przez Leonardo di Caprio, ale bez drugiego dna. Scorsese nie poświęca zbyt wiele miejsca temu, by pokazać jak bohater doszedł do fortuny i jak z początkującego (naiwnego) maklera z żoną fryzjerką, w dodatku debiutującego w dniu krachu na giełdzie, stał się zdemoralizowanym wilkiem giełdowym. Belfort i jego kolesie to odrażające typy, dla których nie istnieją poza pieniędzmi żadne wartości, nie potrafiące się kontrolować i zachowujące się chwilami bardziej jak zwierzęta, nie ludzie. I ma się wrażenie, że zawsze tacy byli. A koniec końców, choć bohater wędruje do więzienia, okazuje się, że i tak takie postępowanie się opłaca: piszą przecież o nim książki i kręcą filmy. Widz niby to potępia (bo wie, że powinien), ale po cichu marzy, żeby też tak żyć, bo bieda (czy też raczej zwykłe życie, bez milionów na koncie) jest dla frajerów... Z moralnego punktu widzenia ten film jest porażką - promuje chciwość i cwaniactwo, i wcale się nie dziwię tym, którzy nawoływali do jego bojkotu (rzecz jasna nieskutecznie).

*Do teraz chodzi za mną Gloria Umberto Tozzi ;) 



**Gdzieś natknęłam się na ciekawostkę, że po wycięciu wszystkich niecenzuralnych słów, zniknęły 42 minuty filmu

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później