Po Coś pożyczonego sięgnęłam, bo widziałam film, który mnie zafrapował – a jeśli oglądam w tv film i RZECZYWIŚCIE go oglądam, nie robiąc w międzyczasie trzech innych rzeczy (w tym czytania), to już jest coś. Niedługo potem w ręce wpadła mi książka. Fabuła ciągnie za sobą zapaszek całkiem życiowego moralnego dylematu: główna bohaterka, Rachel, ląduje w łóżku z narzeczonym swojej najlepszej przyjaciółki. Zanim jednak zdążymy ją potępić dowiadujemy się rzeczy, które rzucają inne światło na tę sytuację. Darcy jest dziewczyną, która zawsze dostaje to, czego chce – dąży do tego, nie zważając na nic i na nikogo, w czym wydatnie pomaga jej uroda. Z kolei Rachel to szara myszka – uważa siebie za osobę przeciętną i pogodziła się z faktem, że to, co najlepsze w życiu nie jest dla niej (czyli: że może liczyć tylko na ochłapy). Taka postawa charakteryzuje też jej relację z Darcy: w konfrontacji z nią, Rachel uważa się za z góry przegraną, nie podejmuje nawet walki. Wikła się w dwuznaczny romans z Dexem, lecz zakłada, że i tak nigdy nie będą razem, bo przecież Dex żeni się z Darcy. Poza tym – nie mogłaby przecież tak skrzywdzić swojej przyjaciółki... 

Uderzyły mnie w tej sytuacji dwie rzeczy. Po pierwsze: jakim cudem dwie, tak różne osoby jak Rachel i Darcy mogą się przyjaźnić? Darcy jest przebojowa, pewna siebie, niczym się nie przejmuje, Rachel natomiast jest porządna, poukładana oraz dosyć zakompleksiona. Ogień i woda – nawet jeśli przyjaźniły się w dzieciństwie, w dorosłym życiu ich drogi powinny były się rozejść. Po drugie, jak można uważać za przyjaciela kogoś, kto robi wszystko, by pokazać mi, że jest ode mnie lepszy, kogo nie obchodzą moje potrzeby i uczucia, kto tylko bierze, a nic od siebie nie daje i kto zawsze stawia siebie na pierwszym miejscu. A tak właśnie zachowuje się Darcy wobec Rachel. Gdyby sytuacja się odwróciła, Darcy zapewne by się nie wahała... Inni przyjaciele Rachel mówią jej, że Darcy nią pomiata. Czy Rachel tego nie dostrzega? W filmie jest to nawet lepiej pokazane, bo porównujemy po prostu zachowanie dwóch kobiet i nieuchronnie nabieramy sympatii nie do Darcy, ale do Rachel właśnie, mimo że teoretycznie to Rachel jest tą złą.... Zarazem jednak jest tak bierna i naiwna, że chciało mi się czymś rzucać w telewizor. W książce sytuacja jest bardziej dwuznaczna, bo narratorką jest jedynie Rachel, więc możemy się zastanawiać na ile na jej postrzeganie Darcy – w miarę rozwijania się romansu nacechowane coraz większą niechęcią – nie wpływa po prostu zazdrość wobec koleżanki, której lepiej się w życiu powodzi. Może Rachel wcale nie jest takim niewiniątkiem... Tak więc sam wątek wielkiej przyjaźni jest w tej powieści dla mnie mocno wątpliwy, to po prostu toksyczna relacja. Pewnie gdyby Darcy nie była tak mało sympatyczna, trudno byłoby tak łatwo usprawiedliwiać Rachel, ale wtedy powieść zrobiłaby się bardziej standardowa. Kolejną - osobną - sprawą jest zachowanie Dexa, grającego na dwa fronty i najwyraźniej nie odczuwającego z tego tytułu żadnego dyskomfortu.

Coś pożyczonego okazało się lekturą od której naprawdę, ale to naprawdę nie byłam w stanie się oderwać, a to niestety coraz rzadziej mi się zdarza. Z łatwością mogłam się zidentyfikować z Rachel. Emocje wokół „nielegalnego związku” Rachel i Dexa – jej rozterki, samousprawiedliwianie, stopniowa zmiana stosunku do Darcy - zostały przedstawione tak prawdziwie, że doszłam do wniosku, że powieść ta została napisana na podstawie własnych doświadczeń autorki. Wszak to jej debiut, a debiuty najczęściej oparte są na własnym życiorysie.

Rzecz jasna Coś pożyczonego to nie jest literatura na miarę Nobla, ale nie uważam wcale, by ta książka była „bezmyślnym czytadłem”. Refleksje, jakie budzi dowodzą tego, że beletrystyka (nawet ta lekka) zwiększa nasze poczucie empatii. Każdy z nas miał na pewno do czynienia z sytuacją, kiedy musiał wybierać między lojalnością, a zaspokojeniem własnych potrzeb. I większość z nas odczuwała w takiej sytuacji poczucie winy, jeśli wybrała własne potrzeby. Rachel jest właśnie taką osobą: poświęcającą się w imię tego, by mieć spokojne sumienie, by być „dobrym człowiekiem”. Większość osób powie: tego, co zrobiła Rachel nie można usprawiedliwić. A ja zapytam: a czy będąc na jej miejscu też byłabyś o tym tak przekonana? Czy wolałabyś zrezygnować i być nieszczęśliwa? Co wolisz mieć: ukochanego, czy przyjaciółkę? Naprawdę? Chodzi przecież o nasze życie, nasze szczęście – czy więc ma sens poślubianie kogoś tylko dlatego, że się „obiecało” lub rezygnowanie z własnego szczęścia, na rzecz cudzego? W miłości oddawanie pola innym zdecydowanie nie popłaca. Czy to nie jest tak, że każdy z nas potępia zdradę, dopóki sam się jej nie dopuści? A z drugiej strony gdzie jest granica, między zdrowym dbaniem o własne potrzeby a samolubstwem, prowadzącym do ranienia innych? To trudne wybory i wcale nie jednoznaczne. Podobała mi się przewrotność głównego wątku, dowodząca, że życie nie jest wcale czarno-białe - jak zwykle jestem tu przeciwniczką autorytarnych sądów. 

Jak się skończy ta historia – czy happy endem, czy też „życiowo” - przeczytajcie sami/same (jeśli jeszcze nie czytaliście/łyście). I jeśli chcecie być szczęśliwi, bierzcie swoje miłosne życie w swoje ręce.

Książka w ramach wyzwania Grunt to okładka 

Emily Giffin, Coś pożyczonego, Wyd. Otwarte, 2011

Jeszcze kilka słów o kontynuacji powieści - Coś niebieskiego. Wiele postaci w Coś pożyczonego ma potencjał, więc kontynuacja zapowiadała się ciekawie. Niestety tym razem osią opowieści i narratorką jest Darcy, który to zabieg mnie bardzo rozczarował. O wiele bardziej interesowały mnie dalsze losy Rachel i Dexa, a poza tym Darcy jest postacią tak antypatyczną, że nijak nie można wczuć się w jej sytuację i ją polubić - a to zdecydowanie utrudnia odbiór powieści. Tak jest przez ponad połowę książki - Darcy prezentuje swoją próżność, pustogłowie i niewiarygodny egocentryzm.  Ma obsesję na punkcie Rachel, nie potrafi pogodzić się z sytuacją i wybaczyć swojej przyjaciółce i oczywiście zupełnie nie zauważa, że sama również oszukiwała, kłamała i zdradzała. Wybaczcie, ale nie wierzę w diametralną przemianę Darcy. Tacy ludzie nie zmieniają się tylko dlatego, że ktoś palnął im kazanie, ani nawet dlatego, że zostają rodzicami. Dlatego, mimo że Coś niebieskiego czytało mi się równie dobrze, jak pierwszą część, uważam, że nic ono nie wnosi poza naciąganym happy endem.

Emily Giffin, Coś niebieskiego, Wyd. Otwarte, 2011

Komentarze

  1. Do tej pory przeczytałam jedynie jedną książkę Emily Giffin, mianowicie "Sto dni po ślubie". Byłam zafascynowana tą książką, ponieważ postać bohaterki okazała się bardzo mi bliska, dlatego odebrałam ją bardzo subiektywnie. Niemniej mam przeogromną ochotę na resztę powieści tej autorki. Muszę sięgnąć po nie jak najszybciej. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Miałam nieprzyjemność poznać tę lekturę - czytało mi się okropnie i strasznie mnie irytowała, ale dotrwałam do końca i sięgnęłam po kontynuację, wtedy już nie dałam rady. Odniosłam do biblioteki wszystkie książki tej autorki, brrr :(

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później