Najpierw był film. Ponieważ nie byłam do końca przekonana do tematyki tej powieści, pomyślałam sobie, że zacznę od filmu. Tym bardziej, że obraz wszędzie chwalony, bardzo wysoko oceniany (pierwsze miejsce w rankingu nowości Filmweb!): że gra aktorska, że świetna realizacja, zdjęcia, kostiumy, genialna ścieżka muzyczna. Ileś nominacji do Oscara. Wyszłam z kina skonfundowana. Ale o tym później. Paradoksalnie zachęciło mnie to do przeczytania książki, bo obiło mi się o uszy, że powieść opowiada tę historię inaczej, niż film.  

Historia jest co najmniej dziwna, stanowi pastisz koncepcji potwora Frankensteina, tyle że nawet doktorowi Frankensteinowi nie przyszło do głowy przeszczepiać mózg. Tu dokonuje tego ekscentryczny szkocki chirurg, Godwin Baxter, ożywiając młodą kobietę po “przeszczepieniu” jej mózgu niemowlęcia. Efekt jest dziwaczny, gdyż kobieta początkowo zachowuje się jak dziecko, jednakże rozwija się znacznie szybciej niż normalne dziecko, co tłumaczone jest wpływem jej dorosłego ciała na umysł… No, nie broni się to w ogóle pod względem naukowym, ale przecież to fantastyka. Celem jest zdaje się pokazanie osobowości niewinnej, nieskażonej różnymi schematami, konwencjami, stereotypami, jakie wpajane są nam od małego, w procesie wychowania i socjalizacji (w szczególności, że akcja powieści umiejscowiona jest w XIX-wiecznych realiach). I tak, Bella wygaduje różne głupoty, nie baczy na to, że może kogoś urazić, nie rozumie dwuznaczności, nie wstydzi się własnego ciała, ani też uprawiania seksu. Innymi słowy: zachowuje się jak dzikuska (ten sam efekt można by osiągnąć wychowując dziecko wśród zwierząt, jak Tarzana). Trudno mi było zrozumieć, co takiego widzieli w Belli adorujący ją mężczyźni, w tym asystent Baxtera - co atrakcyjnego było w tej dorosłej kobiecie z umysłem dziecka? Zapewne sęk tkwi właśnie w owej “tabula raza”, którą można było ukształtować wedle własnego widzimisię i robić z nią, co się chce - jak to mówią panowie “weź sobie młodą żonę, to będziesz mógł ją sobie wychować”. W przypadku Belli, niepokojąco zbliża się to do pedofilii.  Rzecz jasna, w miarę “dojrzewania”, nabywania kolejnych doświadczeń, Bella staje się coraz bardziej “cywilizowana” i mądrzejsza. Odkrywa zarazem prawdziwą naturę świata: że są w nim ludzie biedni, ludzie, którzy cierpią, że panują w nim podwójne standardy, a jedni uciskają drugich.

Głównym wątkiem Biednych istot jest więc rozwój Belli, zarówno czysto intelektualny, jak i ten kulturowy, obyczajowy, społeczny. Rzecz jasna jest to opowieść z wyraźnym motywem feministycznym, ze sprzeciwem co do traktowaniu kobiet jako własność mężczyzn i odmawiania im autonomii. Poza tym Bella staje się socjalistką, a autor zawarł w powieści krytykę kapitalizmu, wyzysku i kolonializmu.  Powieść Alaisdaira Graya uwzględnia punkt widzenia wielu osób - i McCandlessa, i Belli, i doktora Baxtera, który w pewnym momencie zdaje sobie sprawę ze swojego błędu i niewłaściwych pobudek, jakie nim kierowały, kiedy “tworzył” Bellę - co obróciło się przeciwko niemu. Na tym jednak nie koniec. W kolejnych rozdziałach autor dorzuca kolejne warstwy, na koniec dając czytelnikowi prztyczka w nos. Uważam to za mistrzowskie posunięcie i podniosło to moją (i tak dobrą) opinię o tej książce. Okazuje się, że wszystko, co sobie czytelnik w trakcie lektury “poukładał”, nagle rozsypuje się jak domek z kart.  Feminizm feminizmem, ale najlepiej sprawdza się, kiedy jesteś piękna i młoda, bo kiedy się starzejesz, to i tak zostajesz zepchnięta na margines, by żyć samotnie w otoczeniu kotów z opinią “wariatki”. 

Biedne istoty to więc powieść naprawdę wielowarstwowa, pełna odniesień, skonstruowana jak rosyjska matrioszka. Przewrotna. Przyznaję, że im bardziej się w to zagłębiam, tym bardziej doceniam dzieło Graya. Warto wspomnieć o różnych wiktoriańskich motywach, jakimi naszpikowane są Biedne istoty, bo to też są niezłe smaczki. Frankenstein to oczywistość, ale Godwin to było panieńskie nazwisko Mary Shelley, a Baxter z kolei - nazwisko szkockiego znajomego doktora Godwina (ojca Mary), do którego za młodu została wysłana Mary, w celach “edukacyjno-leczniczych”. Z owej podróży do Szkocji Mary Shelley sporo czerpała, pisząc Frankensteina, a powieść Graya rozgrywa się przecież w Szkocji (co jest kolejną jej “warstwą”). 

Warto dodać, że wydanie jest ozdobione przeciekawymi rycinami.


Frankenstein stanowi inspirację do Biednych istot, a co zainspirowało Mary Shelley? Jeśli ktoś jest tym zainteresowany, to polecam pozycję popularnonaukową Przepis na potwora. Stanowi ona podróż w przeszłość do początków nowoczesnej nauki i medycyny i wynalazków, które natchnęły Shelley do napisania swojego dzieła - uznawanego przecież za pierwszą powieść science fiction. Biografia i lista podziękowań byłaby tu długa. Odkrycia w zakresie chemii przeobrażonej z alchemii, fizyki, medycyny (sekcje zwłok!), transplantologii. XVIII-wieczna obsesja na punkcie elektryczności, która zapoczątkowała przecież wszystko to, o co oparty jest nasz współczesny świat. Zawsze wydawało mi się co najmniej dziwne, że elektryczność postrzegano jako metodę na ożywienie zmarłych, no ale to były inne czasy. Absurdalne jest w ogóle to, że kiedy medycyna była jeszcze w powijakach - nie znano przecież nawet bakterii, wirusów, grup krwi, ludziom roiło się, że będą wskrzeszać zmarłych… Nota bene okazuje się, że przeszczep mózgu nie jest wcale taki absurdalny, jak by się wydawało. A współczesne eksperymenty z neuralinkiem? - są przecież takim współczesnym frankensteinowaniem.

Dowiemy się z tej książki też co nieco o samej Mary Shelley i jej peregrynacjach z mężem-poetą, a także o popkulturowym ujęciu jej dzieła oraz zmianach/deformacjach, jakim ono uległo. Sam tytuł Frankenstein pochodzi od nazwy niemieckiego zamku, w którym zamieszkiwał ongiś sławny alchemik Dippel, słynący z dziwacznych eksperymentów - a historię o tym ponoć "sprzedali" Mary Shelley… bracia Grimm (aczkolwiek to tylko plotka). Przepis na potwora to zatem i pozycja dla naukowych geeków, jak i dla fanów Frankensteina.  Polecam także biografię Mary Shelley i jej matki pt. Buntowniczki


Tyle dobrego, co o książce, nie da się powiedzieć o filmie. Jest on maksymalnie udziwniony, jakby nie wystarczyła już sama dziwna fabuła (co ciekawe w książce pada dokładnie takie samo zdanie: że już sama dziwna historia została dodatkowo udziwniona na potrzeby powieści; więc dołóżmy do tego film i mamy udziwnienie do sześcianu). Część filmu jest czarno-biała, całość sfilmowana została w technice rybiego oka, poza tym dziwna - bajkowa - jest cała scenografia (wygląda jakby była stworzona przez AI), ze sztucznie podkręconymi kolorami. Postmodernizm w technikolorze. Emma Stone zapewne gra świetnie, ale jej postać jej karykaturalna, a przez swoje obcesowe i przerysowane zachowanie nie wzbudziła we mnie żadnej sympatii. Pokazano tu jak bohaterka krzyczy, tupie, nie panuje nad swoimi emocjami i ciałem - w książce nie było takich scen, jest ona o wiele bardziej stonowana, nie epatuje naturalizmem i drastycznością jak film. Ratował ten obraz Mark Ruffalo, dzięki któremu Biedne istoty mają w sobie bardzo wiele komizmu. Ale najgorsza była owa “genialna ścieżka dźwiękowa”, stworzona chyba przez Kakofonixa. Trudno nawet nazwać to muzyką, gdyż przeważnie było to brzdąkanie na jednej strunie skrzypiec, brzmiące zupełnie bez ładu i składu. Dźwięki te dosłownie raniły moje uszy i poważnie zastanawiałam się, czy nie wyjść z tego powodu z kina. W filmie jest scena tańca, w której ileś par tańczy normalny, klasyczny taniec, a Bella z Duncanem robią jakieś dziwne wygibasy - tylko że melodia pod ten taniec bynajmniej nie brzmi jak walc i ma się nijak do owego tańca klasycznego. Muzyka jest dla mnie bardzo istotna i często dobra ścieżka dźwiękowa może w moich oczach (a raczej uszach) uratować kiepski film - tutaj było odwrotnie. Wszystko to było dla mnie groteskowe i zbyt odpychające. Kroplą, która przelała czarę goryczy była długość tego filmu - prawie 2,5h + oczywiście pół godziny reklam. Czy dziś naprawdę nie da się zrobić filmu krótszego niż 2h? Popatrzmy: Czas krwawego księżyca - 3h26m (!), Oppenheimer - 3h, Napoleon - 2h38m, Anatomia upadku - 2h30, Ferrari - 2h10m. Kto jest w stanie tyle wysiedzieć w kinie? I tak, [uwaga spojler] kiedy z bolącym kręgosłupem i kolanem wydawało mi się, że film dobija do końca, mamy szczęśliwy happy end, następuje zwrot akcji (wywołując u widza rozdziawienie ust) i cała zabawa wydaje się zaczynać od nowa… Co najgorsze za tymi wszystkimi fajerwerkami kryje się bardzo banalne przesłanie: że kobiety przeważnie są dla mężczyzn zabawkami, wykorzystywanymi, służącymi do zaspokajania ich zachcianek, dlatego najlepiej zamknąć je pod kluczem i pozbawić wszystkich praw. Bo kiedy kobieta zaczyna cokolwiek “kojarzyć”, czyli zyskuje świadomość dotyczącą tego, jak się sprawy tak naprawdę mają oraz zaczyna mieć jakieś wymagania - wtedy mężczyzna “przestaje być miły”. Tak, mechanizmy władzy i opresji, wyciąganie filozoficznych koncepcji, a to Rousseau, a to Freud, a to Jung, i tak dalej, w duchu mansplainingu, tylko to wszyscy już wiemy, nadal doświadczamy tego na własnej skórze, co w tym jest oryginalnego? A jakby recenzenci filmu poczytali książkę, to by się przekonali, że te ich pseudointelektualne rozkminy są na końcu wyśmiane przez autora, a film przedstawia tylko połowę historii opowiedzianej w książce.  

Coś jest w porównaniu Biednych istot do Barbie (zboczona Barbie? perwersyjna Barbie?) - w końcu w obydwu mamy bohaterkę, początkowo będącą lalką, tudzież bezwolną marionetką w rękach swoich opiekunów. Obydwa filmy nakręcone są w bajkowej scenerii (czyżby sugerowano, że feminizm to taka idea, która jest możliwa tylko w bajkach?). Biedne istoty są filmem o wiele mroczniejszym, bardziej dosadnym, ale też idącym dalej w tej koncepcji emancypacji kobiet - w końcu Bella zostaje lekarzem, a Barbie szczytem emancypacji ma być wizyta u lekarza. Szkopuł w tym, że o ile książka rozważa rozwój intelektualny Belli, seksualność pozostawiając na marginesie, to film sprowadza to wszystko do seksu. Może tu się kryje tajemnica powodzenia tej ekranizacji? Bo niby film “artystyczny”, z górnej półki, ale chwilowo ma się wrażenie oglądania pornosa. Seksualnych wygibasów jest tu naprawdę dużo, co zdumiewające w produkcji hollywoodzkiej, w których przecież kobietę po namiętnej scenie łóżkowej zawsze oglądamy …w staniku XD. W książce prostytuowanie się Belli to tylko epizod, w filmie wątek ciągnięty by z upodobaniem pokazać całą gamę obleśnych klientów i pozycji seksualnych. Według reżysera Bella wcale nie czuje się wykorzystana, podobnie jak wcześniej uwiedziona przez Duncana - a obraca sytuację na własną korzyść, by w końcu przechytrzyć wszystkich, którzy stanęli na jej drodze. Jednak wizja, że kobieta, by się wyemancypować musi najpierw dać się uprzedmiotowić i zostać prostytutką  wydaje mi się jakoś mało feministyczna, a zanadto zalatuje starym dobrym mizoginizmem. Bo przecież co innego mogłaby robić kobieta, by na siebie zarobić? 


Mój werdykt: książka przeciekawa, warto przeczytać jeśli ktoś lubi takie odjechane historie, natomiast co do filmu, to zacytuję jedną z opinii na Filmwebie: biedne istoty to wszyscy widzowie tego filmu.

Metryczka: 
Gatunek: powieść fantastyczna
Główna bohaterka: Bella Baxter
Miejsce akcji: Szkocja/Europa
Czas akcji: XIX wiek
Ilość stron: 370
Moja ocena: 6/6
 
Alasdair Gray, Biedne istoty, Wydawnictwo Poradnia K, 2023 (pierwsze wydanie PIW, 1994)

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później