Great Britain nie taka znowu great. Czy myśleliście kiedyś o tym, że kraj, który jeszcze do stosunkowo niedawno był wielkim imperium, rządzącym światem (a przynajmniej znaczną jego częścią), stał się jego służącym, bo tym de facto jest kamerdyner? Dokonało się to w latach 50-tych XX wieku. Chodzi o to, że Wielka Brytania znacznie zubożona po II wojnie światowej i tracąca swoje liczne kolonie znalazła sobie inny sposób na zarabianie - tj. ułatwianie życia ludziom bogatym i obrotnym, bez oglądania się na prawo, przyzwoitość, czy moralność.

W wygłoszonym w 1962 roku przemówieniu (…) były amerykański sekretarz stanu Dean Acheson pozwolił sobie na lapidarny żarcik: „Wielka Brytania straciła imperium i nie znalazła dla siebie nowej roli”. Zdanie to okropnie wzburzyło Brytyjczyków (…) lecz jego autor się mylił. Wielka Brytania straciła imperium, ale znalazła dla siebie nową rolę. To rola amoralnego służącego dużych pieniędzy (niezależnie do ich pochodzenia), który wykorzystuje wielowiekowe doświadczenie budowania imperium, by pomóc właścicielom majątków w unikaniu jakiejkolwiek odpowiedzialności.
Trudno z pana stać się służącym, no ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma – i jak się okazuje i na byciu służącym można zarobić. Oliver Bullough pokazuje kilka dobitnych przykładów takich działań: raje podatkowe w brytyjskich dominiach, uczynienie jaskini hazardu z Gibraltaru (nie bacząc na to, jak szkodliwy jest hazard dla ludzi go uprawiających), liczne spółki fasadowe, umożliwiające pranie brudnych pieniędzy – i nieudolne działania władz brytyjskich, którym wcale nie zależy, by ukrócić ten proceder. Londyńskie posiadłości, firmy, czy kluby sportowe kupowane były masowo przez rosyjskich oligarchów i Chińczyków. Brytyjskie elitarne szkoły zarabiają teraz głównie na bogatych cudzoziemcach, z krajów, by tak powiedzieć nie do końca praworządnych.  

Tym, co najbardziej mnie w tej książce uderzyło i co uważam za największą jej zaletę, to wyraźne potępienie argumentu, stosowanego na usprawiedliwienie tych działań: jeśli my tego nie zrobimy, zrobi to ktoś inny. Argumentu, jaki pada jakże często na usprawiedliwienie przekrętów i małych i dużych, zwłaszcza tych, które leżą w szarej strefie, polegających na obchodzeniu czy naginaniu prawa. I myślałam, że tylko mnie on drażni i tylko ja widzę, że przemawia przez niego przekonanie, że uczciwość i przestrzeganie prawa nie popłaca. To spojrzenie na świat tylko z perspektywy pieniędzy, zysku i własnych korzyści. Z którymi konkuruje – dużo mniej opłacalna – etyka, moralność, praworządność. Nie można oczekiwać, że ludzie będą zachowywać się cnotliwie, gdy pokusa staje się zbyt wielka. Co zasadniczo jest niestety prawdą w świecie, jaki sobie urządziliśmy.

Oto więc drugi argument, którym posługuje się londyńskie City, by wyjaśnić niepowodzenia w nakładaniu obostrzeń. Pierwszy polega na tym, że jeśli ono czegoś nie zrobi, zrobi to ktoś inny. Drugi, elegancko z nim spleciony, polega na tym, że nie ma sensu się powstrzymywać od łajdactwa, skoro nikt tego nie robi, bo nic się w ten sposób nie osiąga. Jeśli nie ukradnę twoich pieniędzy, zrobi to ktoś inny, uczciwość nie ma sensu, bo wszyscy kradną.
Nie ma bardziej bezczelnej wymówki dla złego zachowania – dodaje Bullough. A słyszymy to przecież na co dzień odnośnie działań niszczących przyrodę, wykorzystywania ludzi czy różnego rodzaju luk prawnych (tak właśnie naszym życiem zawładnęły media społecznościowe). Ostatnio odnośnie sztucznej inteligencji, kiedy nawoływano, by powstrzymać się na pół roku przed jej rozwijaniem. Jaka była odpowiedź Microsoftu czy Google? Nie zrobimy tego, bo w takiej sytuacji wygrają Chiny. Nie ma w tej odpowiedzi krzty troski o dobro ludzi, o etykę, moralność, jedynie co się liczy to zarobek. I tak to właśnie wygląda. A ja pomyślałam sobie: co to jest za jakiś wyścig? Z mojej perspektywy – zwykłego żuczka, na którym pewnie odbiją się konsekwencje nowej rewolucji – naprawdę zwisa mi to i powiewa, czy wygrają na tym Stany, czy Chiny, bo żadna z tych opcji nie będzie dla mnie korzystna.

Druga, bardzo smutna konstatacja, to ta, że bogaci bogacą się kosztem biednych: podatki, inflacja, podwyżki cen energii, koszty kryzysów, reform, zaciskania pasa – to zawsze spada w pierwszej kolejności na tych, którzy i tak niewiele mają. Państwa – nawet te, które nie są kleptokracjami – zamiast sięgnąć w pierwszej kolejności do kieszeni bogatych, obciążają najsłabszych i najbiedniejszych. I spierają się o przyznanie kilku procent podwyżki pielęgniarkom czy nauczycielom, odmawiają zasiłków osobom niepełnosprawnym, obcinają wydatki na wydatki publiczne. Jakże żenująco to brzmi, kiedy sobie uświadomimy, że w tym samym czasie miliony płyną na konta bogatych, wcale nie z tytułu ich ciężkiej pracy, a raczej kolesiostwa i kleptokracji, a ci ostatni nie wiedzą, co z tymi pieniędzmi robić. Zresztą, zbudowane systemy i mechanizmy powodują, że nawet gdybyśmy chcieli, i tak nie uda się uszczknąć trochę z tego majątku. W efekcie pandemii

Rządy mierzą się z ogromnymi deficytami budżetowymi, gdyż pandemia nadszarpnęła ich gospodarki, zmuszając do podniesienia wydatków publicznych. W raporcie [PWC] stwierdzono, że opodatkowanie miliarderów nie będzie skuteczne, gdyż ci po prostu usuną swoje pieniądze z zasięgu fiskusa danego kraju. Dlatego rządy powinny dopuścić do wzrostu inflacji, która pożre nagromadzone przez nas oszczędności, bo to są właśnie pieniądze, po które można sięgnąć. Wręczanie rachunku ludziom zbyt biednym, by mogli uniknąć jego zapłacenia, stało się domyślnym rozwiązaniem wszystkich naszych problemów.

Co więcej, dotyczy to nie tylko indywidualnych osób, ale i całych firm, a nawet krajów – które nie dość, że biedne, to są okradane przez kombinatorów i zewnątrz, i wewnątrz - jak opisywany w książce przypadek Mołdawii. A wielu ludzi, nieświadomych tego, jeszcze broni wyzyskiwaczy i tzw. "wolnej ręki rynku".

Książka ta pisana była w 2020 roku i mnóstwo w niej wątków rosyjskich, co oczywiście trochę się zmieniło w momencie wybuchu wojny na Ukrainie, jednak w świetle tego, co napisał Bullough mam poczucie, że te doniesienia medialne o jakimś oligarsze, któremu odebrano jacht czy posiadłość to tylko wierzchołek góry lodowej. Podobnie jak publikacja, o której mowa. Książka porusza ważny i ciekawy temat, ale nie jest ani rewolucyjna, ani rewelacyjna (choć użycie słowa kamerdyner w stosunku do Wielkiej Brytanii może dziwić). Napisana jest ona bowiem w niezbyt przejrzysty sposób, utrudniający zrozumienie spraw, o których pisze autor, mimo że sam stwierdza, iż ten dżin jest niezrozumiały dla laików, i zagadkowy nawet dla ekspertów. Mowa dosłownie o eurodolarze, ale to zdanie można śmiało zastosować do wszystkich kwestii omawianych w Kamerdynerze świata. Bullough odnosi się np. w dużej mierze do rozwoju systemów bankowych i różnych finansowych „innowacji”, służących głównie przeprowadzaniu coraz dziwniejszych operacji i głównie przestępcom w białych kołnierzykach. Jak wiadomo było to przyczyną kryzysu finansowego z 2008 roku. Ale nie są to kwestie łatwe do zrozumienia przez laika. Stąd też tę pozycję „ciężko” się czyta; choć są i lżejsze fragmenty, to jednak autor często się zapędza, a poza tym ma się wrażenie, że temat został ledwo liźnięty. Bo mamy tu i o chciwości londyńskiego City, i o rosyjskich oligarchach, i o kaście absolwentów brytyjskich szkół „publicznych”, i o zniechęconych walką z wiatrakami urzędnikach, przechodzących na drugą stronę barykady – a wszyscy oni tworzą dobrze naoliwiony system, w którym ręka rękę myje. Złość autora skupiła się na Wielkiej Brytanii, ale czy w innych bogatych krajach wygląda to lepiej? Mimo podawania pozytywnych przykładów z USA mam wątpliwości, bo za dużo się już naczytałam - w końcu czyje są Big Techy, obecnie najbogatsze korporacje świata?

Metryczka:
Gatunek: reportaż
Główny bohater: Wielka Brytania i przekręty finansowe
Miejsce akcji: cały świat
Czas akcji: XX wiek do nadal
Ilość stron: 320
Moja ocena: 3,5/6
 
Oliver Bullough, Kamerdyner świata, Wydawnictwo W.A.B, 2023

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później