Dlaczego Polacy tak nienawidzą drzew, można zadać sobie pytanie, czytając tę książkę. Drzewa wycinane są u nas na potęgę, zarówno przez urzędników, jak i osoby prywatne. Każdy pretekst jest dobry – ze zdumieniem dowiedziałam się m.in., że straszy się u nas, że „drzewa zabijają”. Bo czasem komuś może na głowę spaść gałąź… Równie dobrze może też spaść cegła, ale w takim przypadku nie burzy się budynków, prawda? Nie wspominając już o tym, że jakoś nie ma narracji, że „samochody zabijają”. Jednym ze sprawdzonych sposobów na pozbycie się drzew jest ich zaniedbanie, a potem tłumaczenie, że drzewo było chore, albo „zamierające” i dlatego trzeba je było wyciąć. Biegły arborysta tak dosadnie podsumowuje podejście do „ochrony drzew” w Polsce: „To tak, jakby dzieciom nie leczyć zębów, a potem je pozabijać, bo są szczerbate”. Drzewa znikają więc z naszej przestrzeni, czasem hurtowo, a czasem punktowo – jednego dnia było drzewo, następnego już go nie ma… zamiast tego mamy kolejne wybetonowane place, parkingi, drogi, osiedla mieszkaniowe. Na zadbanie o tereny zielone nigdy nie ma pieniędzy (choć w przypadku pozostawienia ich po prostu w stanie dzikim naprawdę nie trzeba wiele), ale jakoś na zalanie czegoś betonem dziwnym trafem zawsze znajdują się grube miliony. I koniecznie fontanna, musi być na wybetonowanym ryneczku. Fontanna, która już w kolejnym sezonie nie będzie działać, bo brakuje wody. 


I teraz pytanie, które nurtuje mnie od wielu już lat: dlaczego??? Dlaczego władze miast (a także politycy na szczeblu krajowym), idąc pod rękę z developerami, sankcjonują coś takiego? Dlaczego nam to robią, głusi i ślepi na oczywiste oczywistości, i to nawet teraz, kiedy zagrożeni jesteśmy katastrofą ekologiczną? A oni zamiast na zieleń chuchać i dmuchać, nadal z zapamiętaniem ją niszczą. Tu znowu, idealnie to oddający cytat z książki: 

Nie wiem, co to kurna za pomyślunek... Wyciąć w mieście drzewa, jebnąć kostkę gdzie się da, a potem kurtyny wodne stawiać, bo upał w dupę parzy.
Robimy wszystko na odwrót, niż powinniśmy robić. Czasem nawet mówi się o ekologii, co okazuje się tylko pięknymi słówkami, bo pod tym kryje się kolejna wycinka, tudzież „rewitalizacja”. Co więcej, te działania często odbywają się mimo protestów mieszkańców, a nawet w ukryciu, w tajemnicy. Tego typu planów nie konsultuje się z obywatelami, stawia się ich przed faktem dokonanym. To zjawisko też jest dla mnie zdumiewające. Bo po pierwsze – czy tak wygląda demokracja? Wybieramy jakichś ludzi do władz, a oni potem mają w głębokim poważaniu to, czego chcą ich wyborcy? Po drugie, czyż fakt, że decyzje dotyczące niszczenia zieleni są tak skrzętnie ukrywane nie świadczy o tym, że urzędnicy doskonale zdają sobie sprawę, co myślą o tym mieszkańcy??  I najczęściej nawet nie potrafią sensownie wytłumaczyć podjętych przez siebie decyzji. Zdumiewa mnie też swoiste rozdwojenie jaźni naszego społeczeństwa: z jednej strony jesteśmy obojętni na dokonujący się na przyrodzie wandalizm (a niektórzy nawet go popierają, no bo przecież to drzewo jest winne, że kierowca w niego wjechał…), a z drugiej jak przychodzi co do czego, to ciągniemy do natury jak pszczoła do miodu, wzdychamy za odpoczynkiem na łonie natury, a szukając mieszkania za jeden z najważniejszych atutów uznajemy zieleń w okolicy (co skrzętnie wykorzystują deweloperzy zajmujący tereny zielone). Paranoja. Oczywiście w tym, że człowiek przyrody potrzebuje nie ma nic dziwnego, to naturalna potrzeba – zatem czemu tak często się od niej odcinamy, rujnując nie tylko swoje otoczenie, ale i nasze zdrowie?

Moje miasto szczyci się działaniami „proekologicznymi” – fajnie, tylko co za tym stoi? Właśnie czytam artykuł o walce o czystsze powietrze – jest sporo o wymianie kotłów węglowych i smogobusie. A mnie pierwsze pytanie, które się nasunęło to: ile drzew zasadziliście? O tym ani słowa. Za to potem czytam o kolejnych „inwestycjach”, czyli budowie dróg, remontach budynków itp. Inwestycje to dla samorządowców święty Graal, naczelne hasło wyborcze. Tyle, że ich postrzeganie jest dziś mocno przestarzałe, na co zwraca uwagę Betonoza. Wybetonowany rynek spełnia definicję inwestycji,  drzewa, zieleń, przyroda już nie – a powinny być, zwłaszcza – co znowu należy podkreślić – w erze kryzysu klimatycznego. Skoro nie przemawia nic innego, to niech tu przemówią pieniądze (choć ja jestem przeciwna przeliczaniu przyrody na dolary). Skończy się tak, że za klika-kilkanaście lat będziemy rozbierać te wszystkie betony, na które wydane zostały grube miliony – robią to już miasta w Europie, my za to póki co powielamy ich błędy, zamiast korzystać z dobrych praktyk. Na usprawiedliwienie słyszy się hasła: nie jesteśmy drugim Amsterdamem. A właściwie dlaczego? Nie jesteśmy na własne życzenie, bo sami stwarzamy sobie problemy, które taki Amsterdam też miał, i je zwalczył. Dziś lanie betonu cofa nas w rozwoju, a jeśli do czegoś przybliża, to tylko do katastrofy klimatycznej. Wycięcia dorodnego drzewa nie da się odwrócić, a zasadzenie nowego, młodego drzewka tego nie zrekompensuje. Zanim będą z niego takie same korzyści, co ze starego drzewa – musi upłynąć kilkadziesiąt lat. Skorzystają więc na tym może kolejne pokolenia, natomiast my będziemy musieli mierzyć się z konsekwencjami.

Lektura tej książki przyprawia o ból głowy. Wycinanie drzew i ogólnie niszczenie przyrody to temat, który wzbudza obecnie moją największą frustrację, zwłaszcza kiedy widzę jak bardzo ludzie, w tym decydenci, nie rozumieją ile na tym tracimy*. A Jan Mencwel doskonale to wszystko opisuje. Jego książka to taka Listowieść non fiction. Fakt, że taką centralną osią, wokół której toczy się narracja jest wycinanie drzew, ale przeczytamy tu także o historii betonu, o samochodozie, parkach narodowych czy roli hydrologii w mieście. W książce zawarto również sporo ciekawostek z historii współczesnej, czy to koncepcji rozwoju miast, czy powstania polskiej rewolucji antyekologicznej, z którą mieliśmy do czynienia w ostatnich latach. Bardzo kiepsko wybrany moment według mnie. Wszystko to oczywiście na konkretnych przykładach z polskich miast (dużo Warszawy – trochę za dużo, bo na Warszawie się Polska nie kończy). Myślę, że każdy Polak, który mieszka w mieście może podać wiele takich z własnego podwórka. Ja od teraz będę miała alergię na słowo „rewitalizacja”, które w nomenklaturze naszych decydentów najczęściej oznacza zalanie betonem. „Rewitalizacja” skwerku? Zamiast posiać trawę i kwiaty widzę przestrzeń wyłożoną kostką brukową. I dzieje się to nawet w parku, gdzie, mam wrażenie jest coraz więcej betonu, niż zieleni.

Bardzo wartościowa pozycja edukacyjna dla wszystkich, ale przede wszystkim powinna być ona lekturą obowiązkową dla włodarzy miast, którzy z takim zapamiętaniem fundują nam betonozę i miasta nienadające się do życia.

Metryczka:
Gatunek: reportaż
Główny bohater: polskie miasta
Miejsce akcji: Polska
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 341
Moja ocena: 6/6

Jan Menzwel, Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta, Wydawnictwo Krytyka Polityczna, 2020

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później