Dziękuję Katarzynie Wężyk, że napisała tę książkę, książkę o tym – głównie – jak wygląda piekło kobiet w Polsce a.d.2021. Dziś już nawet najbardziej konserwatywne, katolickie kraje, jak Irlandia czy Hiszpania mają liberalne prawo aborcyjne, podczas gdy Polki są praktycznie w tej samej sytuacji, co nasze przodkinie 100 lat temu. Ta odwieczna wojna przeciwko kobietom ciągle się u nas toczy. Odmawia się nam podstawowego prawa, jakim jest decydowanie o własnym ciele, a także o własnym życiu. Zmusza do rodzenia niechcianych dzieci, unieszczęśliwia tym, odcina perspektywy życiowe, czasem nawet zmusza do ryzykowania własnym zdrowiem i życiem. Jak można to nazwać jeśli nie torturami? I ciągle to panowie decydują to tym, co kobieta może, a co nie i gdzie jest jej miejsce. Stosuje się przy tym protekcjonalną narrację sprowadzającą kobiety do idiotek, które trzeba kontrolować i mówić im co mają robić, bo inaczej przecież wszystkie jak jeden mąż (sic!) pobiegłyby się wyskrobać. A potem płakałyby, bo aborcja powoduje przecież poważną traumę. Więc to wszystko dla jej „dobra”… Co ciekawe, prawa kobiet zawsze są dla polityków mało ważne, bo są ważniejsze problemy: gospodarka, wojna, pandemia… a mimo to jakoś zawsze w ogniu tych powyższych problemów wyskakuje u nas … aborcja. W przeciągu ostatnich 30 lat projekty całkowitego zakazu aborcji wyskakiwały co rusz, dowodząc, że w tych kwestiach nie można być pewnym dnia i godziny, że wywalczone przez kobiety prawa nigdy nie są dane raz na zawsze (co widać na przykładzie Stanów Zjednoczonych). Dlaczego tak jest? O tym opowiada Wężyk. 


Przez stulecia dostęp do aborcji kontrolowali mężczyźni, a i dziś wiele się w tej kwestii nie zmieniło.

Znajdziemy w tej książce mnóstwo faktów i merytorycznych argumentów. Autorka obnaża całą hipokryzję tego systemu, funkcjonującego przecież od zarania dziejów. Pokazuje jak te sprawy kształtowały się w poszczególnych epokach, jakie były obowiązujące prawa i jak je uzasadniano. Kobieca macica jest dla mężczyzn użytecznym narzędziem tyleż służącym do zagonienia kobiet do dzieci i garów, jak i do głoszenia umoralniających gadek, albo patriotyzmu, w zależności od potrzeby: mnóżmy się, bo potrzeba nam mięsa armatniego. Tak naprawdę narracja jest ciągle ta sama, oparta na podrzędnej roli kobiety, uprzedmiotawianiu i wtłaczaniu jej w tradycyjne (usankcjonowane religią) role. Tylko język się zmienia, co też jest ciekawe – i też język jest orężem w tej batalii. 

W poprzednich epokach kontrolę nad kobiecą płodnością uzasadniały kolejno, prawa własności (mężczyzny do żony lub córki oraz jej potencjalnego potomstwa), przykazania religii, potrzeby państwa i rodzącego się kapitalizmu. XIX wiek dorzucił nową cegiełkę: odpowiedzialność wobec narodu i rasy.
Wężyk przytacza też historie Polek (i nie tylko), które poddały się aborcji – kobiet w różnym wieku. Szczęście miały chyba te, które żyły w PRL – co jest paradoksem – gdyż wtedy mieliśmy najbardziej liberalne prawo dot. tej kwestii, a państwo generalnie nie zaglądało ludziom pod kołdry. Kobiety, które z niechcianą ciążą musiały zmagać się już w III RP opowiadają często o strachu, zagubieniu wynikającym bynajmniej nie z poczucia winy, ale z poczucia, że w trudnej sytuacji życiowej nie mają gdzie się zwrócić ze swoim problemem, że muszą to ukrywać, robić coś nielegalnego. Że Państwo zamiast się opiekować, traktuje je jak przestępczynie. Czyli sprowadza się je do osaczonego zwierzęcia. I do tego wmawia im, że powinny czuć się winne… Syndrom „postaborcyjny” jest odmieniany przez wszystkie przypadki, ale jakoś nie mówi się o traumie wynikającej z tego, że zostało się potraktowanym przez lekarzy jak śmieć, albo zmuszonym do urodzenia niepełnosprawnego dziecka (opieką nad którym oczywiście państwo i Kościół się w ogóle nie interesują).

Podziwiam autorkę, że potrafiła trzymać emocje na wodzy, co w przypadku tak gorącego tematu jest nie lada wyzwaniem. Gdyby zresztą było inaczej zaraz odezwałyby się głosy, że autorka jest „niestabilna emocjonalnie”, tak jakby odczuwanie emocji było czymś nienormalnym. Ale Wężyk relacjonuje, cytuje, ale raczej nie komentuje (choć oczywiście o bezstronności nie ma tu mowy). Ja myślałam, że ta wojenka toczona wokół aborcji w Polsce od prawie 30 lat już tak mnie zmęczyła, że to wszystko przestało robić na mnie wrażenie. Nawet oburzające hasła o mordowaniu niewinnych dzieciątek, czy porównania do Hitlera. Wiadomo, że to tylko propaganda. Mną wstrząsają prawdziwe historie kobiet, którym odmówiono legalnej aborcji, mimo, że miały do niej prawo, wskutek czego utraciły zdrowie, życie albo zostały obarczone ciężko chorym dzieckiem. To są prawdziwe tragedie ludzi, podeptanych przez panów polityków dla których przerwanie ciąży „tylko dlatego” że się kobiecie pogorszy wzrok to barbarzyństwo (zawsze mnie to zastanawia, co ten pan by sobie myślał gdyby chodziło o jego wzrok…). To są też historie kobiet traktowanych z okrucieństwem i pogardą przez tych, którzy powinni przecież pomagać – lekarzy…

Nie można zmuszać kobiety do tego, by zachodziła w ciążę [jeszcze], ale gdy jest w ciąży, to uważam, że możemy. Dziecko poczęte wymaga ochrony. Matka jest tu tylko depozytariuszką.  

W tym wszystkim zadawałam sobie pytanie: a gdzie są mężczyźni, sprawcy tych ciąż. Mężczyzny w tym dyskursie w ogóle nie ma. Ani po stronie pro-life, ani pro-choice. Nie ma mowy o JEGO odpowiedzialności za to, że sobie pociupciał („rozkładałaś nogi, to teraz ródź”), nie ma mowy o JEGO wygodnictwie, kiedy miga się od obowiązków tatusia. Przypominają mi się tu słowa Rebeki Solnit, o tym, że mężczyźni najwyraźniej nie mają nic wspólnego z rozmnażaniem się (tudzież za gwałty odpowiedzialna jest pogoda…). Za to mężczyźni, zwłaszcza ci w sutannach, najlepiej wiedzą, co czuje kobieta po aborcji…

Aborcja była, jest i będzie, niezależnie od tego jak restrykcyjne prawo wprowadzimy. Bo kobiety nie chcą być zmuszane do posiadania dzieci (zwłaszcza zaś dziś, w epoce nowoczesnej medycyny, antykoncepcji i możliwości rozwoju zawodowego i osobistego, jakie nie były nigdy dostępne w poprzednich pokoleniach), a do bohaterstwa i poświęceń nie można nikogo zmuszać. Każde restrykcyjne prawo będzie zaś prowadzić do podziemia aborcyjnego. Tak było zawsze i naiwnością byłoby sądzić, że ci, co ustanawiają to prawo – tego nie wiedzą. Oczywiście, że wiedzą, ale mają to gdzieś, bo przecież nie chodzi o zdrowie i życie kobiet. W dzisiejszej Polsce jest to kolejna sprawa, z którą obywatele muszą sobie "radzić", sięgając do odwiecznego polskiego kombinowania i braku poszanowania dla prawa. Tak naprawdę odwraca się więc przeciwko nam wszystkim. 


W ostatnich latach Kościół kompletnie się skompromitował i stracił swój autorytet – ten którego się tak bali politycy kiedy rodziła się III RP. Jak to wpłynie na prawa kobiet? Póki co widać w polskim Kościele tylko okopywanie się na swoich pozycjach i kolejne ataki na rzecz odwrotu od równouprawnienia, przy poparciu fundamentalistycznych organizacji takich jak Ordo Iuris. Jestem ciekawa, jak to się rozwinie. W Irlandii zmianę kursu spowodowała śmierć kobiety, która zmarła na sepsę, gdy lekarze odmówili jej aborcji, mimo że płód nie miał szans na przeżycie. My już mamy „swój” identyczny przypadek. I jakoś nie widać, by coś w tej sprawie drgnęło…  

Metryczka:
Gatunek: reportaż
Główny bohater: aborcja
Miejsce akcji: głównie Polska, ale też Stany Zjednoczone i inne kraje
Czas akcji: -
Ilość stron: 454
Moja ocena: 6/6

Katarzyna Wężyk, Aborcja jest, Wydawnictwo Agora, 2021

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później