O północy w Czarnobylu
O północy w Czarnobylu to reportaż totalny – przedstawia całą tę historię od A do Z, poczynając od pomysłów na skonstruowanie reaktora, mechanizmu jego działania, przez budowanie elektrowni na Ukrainie wraz z przylegającym do niej atomgradem, życiorysami ludzi, którzy byli za to odpowiedzialni, następnie przebieg całego zdarzenia, próby poradzenia sobie z sytuacją kryzysową, aż po śledztwo i aktualną sytuację (pod koniec drugiej dekady XXI wieku), jaka panuje na tamtych terenach. Oczywiście szczegółowo omówiono przyczyny eksplozji. Jest tu spojrzenie zarówno od strony polityki, jak i od strony zwykłych ludzi. Od lektury nie można się oderwać, a podczas czytania czułam się, jakbym oglądała jakiś fantastyczny film katastroficzny. Tyle tylko, że historia jest prawdziwa, a ja po tych obrazkach, jakie serwuje nam autor nie mogłam w nocy zasnąć. Ta książka mrozi krew w żyłach, prawda o katastrofie jest przerażająca. Trudno nie zastanawiać się nad pychą i bezmyślnością radzieckich naukowców, tudzież aparatczyków państwowych, dla których ważniejszy był PR, podtrzymanie wizerunku nieomylnego mocarstwa, od zdrowia i życia tysięcy ludzi. Choć w sumie, akurat w ZSRR, gdzie ludzie zawsze traktowani byli jak statystyki, nie powinno to dziwić. A przecież to były czasy komunizmu, ustroju, w którym najważniejsza była fasada, a największą karą pozbawienie legitymacji partyjnej… Mimo wszystko lekkomyślność władz po katastrofie, opieszałość w podejmowaniu działań, czy ukrywanie informacji o tym, co się wydarzyło – poraża. Zamiast uciekać jak najdalej, ludzie normalnie funkcjonowali, pracownicy elektrowni biegali po skażonym terenie, a partyjni decydenci debatowali jak to wszystko ukryć przed światem. A ukryć się koniec końców nie dało, bo radioaktywna chmura nie respektując granic, dotarła do państw ościennych (i nie tylko). Starałam się to zrozumieć. Na pewno do braku wiedzy i informacji trzeba dołożyć typowe dla ludzi mechanizmy włączane w sytuacjach kryzysowych, czyli w pierwszych chwilach szok, zaprzeczanie i wypieranie prawdy, próby życia tak, jakby się nic nie wydarzyło, lekceważenie zagrożenia. Sama nie wiem, jak bym się tam zachowała.
Współczułam tym wszystkim ludziom, którzy w taki, czy inny sposób zostali wciągnięci w wir wydarzeń (a potem zapłacili za to najwyższą cenę): strażakom, żołnierzom, inżynierom i naukowcom oraz całej rzeszy zwykłych ludzi, który zostali wezwani do pracy w Czarnobylu jako tzw. likwidatorzy. Ale to, co najbardziej mnie przeraziło, to to, do czego może doprowadzić ludzkie bawienie się w Boga i igranie z siłami natury. Postępowanie radzieckich naukowców, którzy skonstruowali reaktor – jak się okazało wadliwy i niebezpieczny – przypominało mi dziecko bawiące się zapałkami. Tyle tylko, że konsekwencje takiego niefrasobliwego podejścia są straszliwe. Jeszcze większego szoku doznałam w trakcie czytania, kiedy okazało się, że eksplozja to był zaledwie początek kłopotów, bo w jej efekcie mogło dojść do tzw. chińskiego syndromu i skażenia takiego, że Europa nie nadawałaby się do zamieszkania przez 100 lat. Na szczęście udało się temu zapobiec, czy też raczej nie doszło do tego pomimo nieudolnych działań. Kiedy w końcu udało się opanować sytuację, stwierdzono, że jest to historyczny sukces. No rzeczywiście: najpierw wysadzono reaktor atomowy i spowodowano skażenie połowy Ukrainy, a potem obwieszcza się historyczny sukces, bo udało się jakoś posprzątać cały ten bajzel i zapobiec jeszcze większemu nieszczęściu. Katastrofa miała skutki nie tylko ekologiczne. Na pewno przyczyniła się do upadku ZSRR – rozwaliła system, pokazała jego niekompetencję i niedbałość o ludzi, a głasnost Gorbaczowa okazała się zwykłą bajeczką w konfrontacji z dramatyczną sytuacją, która tej głasnosti jak najbardziej wymagała. O konsekwencjach ekonomicznych natomiast – ogromnych pieniądzach, jakie pochłonęło opanowanie reaktora, dekontaminacja, czy przesiedlenie tysięcy ludzi – możnaby długo mówić.
Dziś, ponad 30 lat po katastrofie, wielu stwierdza, że konsekwencje tego nie były aż tak dramatyczne, jak się obawiano. Mowa oczywiście o skażeniu i jego skutkach dla żywych organizmów. Prognozowano, że tysiące osób umrą na raka… No i umierają, tylko, że jak udowodnić, że przyczyną było promieniowanie, a nie cokolwiek innego? Przyroda odrodziła się na zamkniętych terenach wokół Czarnobyla – ale co my wiemy o zdolnościach adaptacyjnych roślin w takich okolicznościach. A skutki są długofalowe, więc tak naprawdę o wpływie promieniowania na ludzi będziemy mogli coś powiedzieć badając kolejne pokolenia. Po przeczytaniu tego reportażu, nigdy nie zdecydowałabym się pojechać do Czarnobyla – a przecież dziś organizuje się tam wycieczki, przedstawiając go jako atrakcję turystyczną, gdy tymczasem cały obszar nadal jest niebezpiecznie skażony. Okres połowicznego rozkładu substancji, które były paliwem w reaktorze i zostały rozrzucone po okolicy, wynosi kilka tysięcy lat, a nie trzydzieści…
W XXI wieku przyzwyczailiśmy się już do różnych wynalazków, żyjemy w cieniu wielu rzeczy, które potencjalnie mogą być szkodliwe, w tym właśnie elektrowni atomowych (choć po Czarnobylu zapał do inwestowania w tę formę produkowania energii zdecydowanie osłabł). Nikt nie myśli na co dzień, że coś tam może nie zadziałać i coś może się stać. Tymczasem, jaką mamy gwarancję, że ktoś tam, w jakimś laboratorium znowu nie bawi się w Boga? Że gdzieś tam, np. w Chinach, czy Korei nie wymyślono czegoś, co obróci ludzkość w perzynę? Że nie siedzimy na beczce prochu?
Autor wykonał tytaniczną pracę, aby napisać tę książkę. Myślę, że to jest jedna z najważniejszych i najmocniejszych książek, jakie czytałam w życiu. No i po skończonej lekturze nie mogłam za bardzo zebrać myśli, a wręcz chyba byłam w szoku. ale po jej lekturze doszłam do wniosku, że teraz nie pozostaje mi nic innego, jak książka o inwazji zombie…
Gatunek: literatura faktu
Moja ocena: 6/6
Adam
Higginbothom, O północy w Czarnobylu, wyd. SQN, 2019
Komentarze
Prześlij komentarz