Utopia dla realistów

Ta książka jest cudowna! Początkowo byłam sceptyczna, tak samo zresztą, jak przy lekturze innej książki Bregmana…. No bo co z tego, że żyjemy w najlepszych możliwych czasach, jesteśmy bogaci, wyeliminowaliśmy wiele chorób i naturalnych zagrożeń, skoro mówiąc coś takiego najczęściej bierze się pod uwagę znowu tylko bogate kraje. W innych krajach, w Afryce, Ameryce Południowej i w Azji, ludzie nadal walczą o przetrwanie, są biedni, głodni, brudni, głupi, chorzy i brzydcy. Tymczasem my, w krajach Globalnej Północy, pławimy się w niespotykanym dotychczas bogactwie i jeszcze narzekamy, że nie stać nas na to, żeby wprowadzić darmowe usługi publiczne, chronić środowisko czy inwestować w edukację.

Bregman w prosty sposób, bez skomplikowanych pojęć i danych, przedstawia skomplikowane zagadnienia ekonomiczno-polityczne i tłumaczy je, w taki sposób, że wywraca nasze kulturowe przekonania. To one są bowiem największym hamulcowym wprowadzania zmian. Jest tu np. o “rozdawaniu pieniędzy” i o dochodzie podstawowym i naszym przekonaniu, wpojonym nam przez kapitalizm, że na życie trzeba ciężko pracować, że nie ma nic za darmo, a życie wolne od ubóstwa jest przywilejem, na który trzeba zapracować, a nie prawem, na które wszyscy zasługujemy. Bregman pisze nawet, iż

Jeżeli jest coś, co łączy kapitalistów z komunistami z przeszłości, to chorobliwa obsesja na punkcie pracy zarobkowej. Podobnie jak w czasach sowieckich (...) obecnie zmuszamy osoby zgłaszające się po zasiłek do wykonywania bezcelowych zadań, nawet jeśli to nas rujnuje.
Co by się stało, gdyby ludziom po prostu pieniądze dać? W bogatym świecie nadmiaru, w którym gros pracy przejmie sztuczna inteligencja? Albo chociaż żeby w końcu zmniejszyć wymiar czasu pracy, co ekonomiści prognozują już od 100 lat. Tymczasem w polskich mediach czytam: 4-dniowy tydzień pracy? Najprędzej za kilkanaście lat, bo trzeba do tego “przystosować gospodarkę”. I standard życia się nam obniży, jak będziemy pracować mniej (czyli będziemy mieli mniej gadżetów, ciuchów i nikomu niepotrzebnego badziewia?). W praktyce pracujemy coraz więcej, biorąc pod uwagę, że w neoliberalnej gospodarce dąży się do zmonetyzowania każdego obszaru naszego życia i wmawia nam, że jak odpoczywamy, to marnujemy czas. Czasu wolnego mamy więc dziwnym trafem coraz mniej, a nie coraz więcej… (pieniędzy też jakby coraz mniej…). I po co nam ten cały dobrobyt, skoro nie możemy korzystać z jego owoców (bo te trafiają do najbogatszych), a zamiast tego musimy harować 24/7? Nie wykańcza nas psychicznie nadmiar wolnego czasu, tylko stres, nadmiar pracy i nadmiar bodźców. Poza tym nie jest ważna ilość pracy, tylko jakość. Jak pisał Graeber ludzie pragną robić coś sensownego, a nie 5 dni w tygodniu przekładać papiery. I tej sensownej pracy właśnie nam dziś brakuje.

Dopóki będziemy mieli obsesję na punkcie pracy, pracy i jeszcze większej ilości pracy (...) dopóty liczba niepotrzebnych zawodów wciąż będzie rosła.
Bregman, podobnie jak Graeber porusza temat bezsensownych zawodów, wskazuje na mnożące się prace, które zamiast tworzyć bogactwo, przesuwają je z jednego miejsca na drugie. Albo nawet je niszczą. Tragedią jest to, że utalentowani ludzie, zatrudnieni w takich pracach marnują swój potencjał - być może zarabiają krocie, ale nie przyczyniają się do rozwoju i postępu, a mogliby. Dziś najtęższe głowy głowią się nad tym, jak wykorzystać innych ludzi. Liczą pieniądze zamiast wynajdywać lekarstwo na raka, albo sposób na rozłożenie plastiku. Dzieci nie mają mądrych nauczycieli, bo kto jest mądry, ten jako nauczyciel się nie zatrudni, gdyż ta branża tak podupadła finansowo. Twórcom radzi się, żeby poszukali sobie “normalnej” pracy i “byli wybitnymi po godzinach”, bo przecież nic prostszego, niż napisać arcydzieło, jak pracuje się po kilkadziesiąt godzin w tygodniu, żeby mieć za co żyć. To wszystko jest możliwe także dlatego, że 

W centrum zainteresowania niezmiennie pozostają kompetencje, a nie wartości. Mówi się o dydaktyce, nie o ideałach. O “zdolnościach do rozwiązywania problemów”, nie o tym, jakie problemy trzeba rozwiązać.
Zarazem bezsensownie rozrastające się biurokratyczne struktury, utrudniają potrzebującym dostęp do pomocy finansowej, która teoretycznie im się należy. Pod warunkiem, że zrobią to, co my uważamy za słuszne, żeby zrobili, bo jesteśmy mądrzejsi od nich (utożsamianie biedy z lenistwem i głupotą*).  Tymczasem biedny potrzebuje po prostu pieniędzy, a bezrobotny pracy - a nie żeby mu układać życie, szkoleniami, doradztwem zawodowym i tym całym “dawaniem wędki”, jak w rzece nie ma ryb…

to system pomocy społecznej się zdegenerował i przeobraził w przewrotnego molocha, który kontroluje i poniża ludzi. (...) Do przeprowadzenia ludzi przez dżunglę kwalifikowalności i zatwierdzania wniosków oraz procedur odzyskiwania środków potrzebna jest cała armia pracowników służb socjalnych. Następnie zaś trzeba zmobilizować cały korpus kontrolerów przesiewających sterty papierów.
Skupiamy się na literówkach albo brakujących podpisach, gdy tymczasem cały system jest tak wydumany i pełen dziur, że kasa nie trafia do najbardziej potrzebujących, tylko do tych, którzy potrafią obejść i naciągnąć procedury. Gdyż jeśli zamiast dawać ludziom pieniądze na prawdziwe potrzeby, narzucamy im te potrzeby i zmuszamy, żeby wymyślali sobie jakieś urojone problemy (np. możesz dostać wsparcie na doradztwo, ale nie na zakup maszyny) to tym samym otwieramy furtkę do kombinowania. A że kombinować też trzeba umieć, najwięcej ciągną najsprytniejsi. A potem rządzący twierdzą, że “ludzie oszukują”, co jest argumentem przeciwko wprowadzeniu każdego jednego udogodnienia - problem w tym, że ci, którzy oszukują, i tak to będą robić, a tymczasem decydenci robią z oszustów wszystkich i uniemożliwiają skorzystanie ze wsparcia ludziom uczciwym.

Jest i o obsesji polityków na punkcie wzrostu gospodarczego i PKB, który jest wskaźnikiem mającym się nijak do obecnych realiów. Przeciętnemu człowiekowi niewiele przychodzi ze wzrostu PKB, to wskaźnik dla rządów i ekonomistów (z powodu niesprawiedliwego podziału dochodu narodowego wzrost PKB nie zmienia w ogóle sytuacji większości społeczeństwa). Najbardziej PKB podbijają klęski i wojny. Bo odbudowa zniszczeń nakręca wydatki. Tylko czy tego właśnie chcemy? Z kolei bezsensowna konsumpcja, do której wszyscy jesteśmy namawiani, rujnuje środowisko naturalne, a nam robi wodę z mózgu. Wszystko w imię ciągłego wzrostu gospodarczego. To też mówią od dłuższego czasu ekonomiści nurtu post-growth, tylko nikt ich nie słucha. Bregman punktuje także to uporczywe dążenie neoliberalnych polityków do robienia z państwa firmy generującej zyski. Jak można oczekiwać, że zyski przyniesie służba zdrowia, edukacja, transport publiczny, czy las? Ponieważ gospodarka staje się coraz wydajniejsza, pozwala to na finansowanie właśnie tych branż, które z założenia są nieefektywne kosztowo. Tymczasem neoliberałowie je likwidują (bądź prywatyzują), bo się nie opłaca, bo nas “nie stać” (w skrajnej postaci widzimy to teraz w USA). Ale nikt nie bierze w tej kalkulacji ukrytych kosztów, generowanych przez sektor prywatny - te koszty są potem przerzucane na państwo i na nas wszystkich. Tymczasem inwestycja w ww. usługi publiczne zwraca się w dwójnasób, a do tego przynosi korzyści niematerialne dla społeczeństwa.

Przecież im bardziej wydajne są nasze fabryki i komputery, tym mniej wydajne muszą być nasza opieka zdrowotna i szkolnictwo. Dzięki temu możemy poświęcić więcej czasu na leczenie ludzi starszych i chorych oraz zorganizowanie bardziej indywidualnego nauczania. (...) główną przeszkodą na drodze do lokowania środków na tak szczytne cele jest “błędne przekonanie, że nie możemy sobie na to pozwolić”.
W Polsce też ciągle pokutuje przekonanie, że "jesteśmy za biedni na coś tam". Słyszę ostatnio Donalda Tuska opowiadającego, że “jak zbankrutujemy, to nie będzie komu chronić środowiska” - i zastanawiam się, o jakim bankrutowaniu on mówi?? Poza tym przecież teraz też - będąc bogatymi, jak nigdy dotąd w naszych dziejach  - nie chronimy przyrody i dewastujemy świat. To kiedy nas będzie na to stać, jak nie teraz?  Nie wspomnę o tym, że jest to fałszywa dychotomia: albo gospodarka albo przyroda. W XXI wieku chyba powinniśmy już dawno wiedzieć, że bez przyrody nic nie zdziałamy i że w chwili obecnej nie stać nas właśnie na jej niszczenie (no chyba że gospodarkę będziemy nakręcać naprawianiem strat).

Na to wszystko, o czym pisze Bregman (tudzież inni socjologowie, psychologowie, antropolodzy) są badania i dowody naukowe. Na to, że skrócenie czasu pracy podnosi wydajność. Że PKB jest niemiarodajny. Że o dobrobycie bardziej świadczy nie wzrost gospodarczy, a równość (a na nierówności traci całe społeczeństwo). Że zamykanie granic i polityka antyimigracyjna to poroniony pomysł. Że nie wspomnę już o ochronie środowiska, jako czymś, co jest niezbędne jeśli ludzkość chce przetrwać do kolejnego stulecia. Mimo tego politycy i decydenci jak zwykle “wiedzą swoje” i robią wszystko na opak. 

Niezdolność do wyobrażenia sobie innego świata jest wyłącznie dowodem ubogiej wyobraźni, a nie braku możliwości zmian.
I myślę sobie, że świat się rozwijał, stawał się coraz lepszy, dlatego, że walczyli o niego właśnie tacy “naiwni idealiści’. Nie dlatego, że utrzymywaliśmy status quo. Prawa dziś dla nas oczywiste, jak wolność, równość też zostały dopiero “wynalezione” jakieś 200 lat temu - wcześniej nikt nie uważał, że przysługują one każdemu człowiekowi. Dzisiejszy zdrowy rozsądek jeszcze wczoraj był awangardą… Problem nie leży w nowych ideach, lecz w tym, jak pozbyć się starych - jak powiedział John Maynard Keynes. Współcześnie jednak mamy jakiś uwiąd wyobraźni, bardzo trudno nam idzie wyobrazić sobie, że może być inaczej. Świat zmienia się bardzo wolno właśnie dlatego, że zmianom przeciwstawiają się ci, którzy chcą status quo, bo im jest to im na rękę, czyli na ogół ludzie bogaci i uprzywilejowani. To oni szermują argumentami o “zdrowym rozsądku”, o potrzebie “debaty”, a wszystko to, co nie pasuje do status quo jest “nierealistyczne” albo "naiwne"** I teraz jest tak samo: konserwatyści cały czas walczą z progresywnymi zmianami, jakby chcieli zawrócić z drogi postępu i cofnąć nas do dawnych czasów. Jak tłumaczy Sapolsky: konserwatyści są zdania, że najlepsze lata mamy już za sobą i spędziliśmy je w znajomych warunkach, do których powinniśmy wrócić. Tylko kiedy były te "najlepsze lata"? 20 lat temu, 50? 100? 500? Czy w tych dawnych czasach było tak fajnie? No nie, gdyż powodziło się nielicznym, a większość była biedna, głodna, brudna, głupia, chora i brzydka. 

No, jestem idealistką i skoro do tej pory mi się nie odmieniło, to już się raczej nie zmieni. I dlatego kocham takie narracje, jak Bregmana czy Graebera, mówiących: nie poddawajcie się, wasz czas nadejdzie.  

Metryczka:
Gatunek: popularnonaukowa
Główny temat: ekonomia
Miejsce akcji: -
Czas akcji: -
Ilość stron: 320
Moja ocena: 6/6
 
Rutger Bregman, Utopia dla realistów, Wydawnictwo Czarna Owca, 2018

*nota bene badania dowodzą, że coś w tym jest, tylko w drugą stronę: to bieda powoduje problemy poznawcze i zdrowotne, a nie na odwrót.
**Sapolsky pisze, że ów racjonalizm często jest raczej racjonalizowaniem tego, czego nie potrafimy zrozumieć, bo wypływa z sił, których istnienia nawet nie zdajemy sobie sprawy


Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później