Utopia Avenue
David Mitchell opisuje tu chyba klasyczną ścieżkę muzyczną, od trudnych, pełnych zwątpienia początków, bycia bez grosza przy duszy, przez pierwsze jaskółki sukcesu, zauważenie przez “odpowiednich” ludzi z branży oraz rozpędzającą się karierę, znaczoną kolejnymi odnotowanymi miejscami na listach przebojów i coraz to większymi koncertami. Równolegle poznajemy każdego z członków zespołu, jego historię rodzinną, problemy, życie osobiste. Spośród całej czwórki tylko dziewczyna - Elf - ma pełną, kochającą się i wspierającą ją rodzinę, chłopaki natomiast pochodzą z domów rozbitych, naznaczonych traumą. Co nie znaczy, że życie Elf jest usłane różami - to ona cały czas musi zmagać się z seksizmem w branży, tłumaczyć się, czemu gra w zespole (przecież to męskie zajęcie) i że jest jego pełnoprawną członkinią, a nie tylko ozdobą. Dean to przystojniak i kobieciarz, ciągle pakujący się w jakieś tarapaty. Najciekawszy jednak był dla mnie wątek gitarzysty, Jaspera de Zoeta, tajemniczego pół-Holendra, oryginała, ciągle muszącego się tłumaczyć z długich włosów, cierpiącego na dziwną chorobę umysłową. Od początku podejrzewałam, że zbieżność nazwisk z bohaterem jednej z poprzednich powieści Mitchella - Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta - nie jest przypadkowa - i się nie pomyliłam. Najmniej dowiadujemy się w sumie o perkusiście Griffie (co znamienne, przecież perkusiści zawsze są pomijani) - jedynym, który zarazem nie śpiewa i nie komponuje piosenek. Na dokładkę mamy jeszcze menedżera zespołu - Levona.
Nie za bardzo rozumiem czemu ta powieść została sklasyfikowana jako “fantastyka” - owszem, główni bohaterowie nie istnieli, Stonesi, Janis Joplin, młody David Bowie czy Lenny Cohen nigdy ich nie spotkali, ale przecież to fikcja literacka, jak każda powieść. W jej ramach, Mitchell tworzy swoich bohaterów z krwi i kości, osadzając ich w realiach lat 60-tych ubiegłego wieku. Tak naprawdę element fantastyczny jest tu tylko jeden i to dosyć malutki… Utopia Avenue to również panorama lat 60-tych, wysypu prawdziwych
gwiazd rocka i popu, które wspominamy do dziś, czasów buntu,
kontestacji, dzieci-kwiatów, eksperymentów z używkami, protestów
przeciwko wojnie, rasizmowi, dyskryminacji kobiet - atmosfera podobna do
dzisiejszej, tylko że ze znacznie większą dozą wiary w przyszłość.
W sumie to ta historia nie jest jakoś szczególnie oryginalna, a obraz zżytej czwórki muzyków (oraz ich menadżera) jest chyba wyidealizowany; nie ma tu zbytnio szaleństw spod znaku “sex, drugs and rock and roll”, a jeśli chodzi np. o seksizm branży muzycznej, to realia wyglądały dużo gorzej, niż kilka niewyparzonych zaczepek w telewizyjnym show (tu polecam lekturę książki o Sinead O’Connor (Dlaczego warto rozmawiać o Sinead O'Connor). Także osobiste perypetie członków zespołu są dość zwyczajne (poza Jasperem). Wszystko to jednak jest po mistrzowsku spisane, piękną wycyzelowaną prozą, przemawiającą do wyobraźni, z odpowiednią dozą emocji i humoru. Na ten styl Mitchella zwróciłam już uwagę czytając właśnie Tysiąc jesieni, choć fabuła narzuca mu pewne ograniczenia i ma się wrażenie, że autor nie do końca rozwinął skrzydła. Może dlatego ta powieść umknęła zupełnie wśród ubiegłorocznych wydań.
„Etykietki. Wszystko miało u mnie etykietkę. „Dobre”. „Złe”. „Słuszne”. „Niesłuszne”. „Drętwy”. „Modny”. „Homo”. „Normalny”. „Przyjaciel”. „Wróg”. „Sukces”. „Porażka”. Tak łatwo je przyklejać. Zwalniają człowieka z myślenia. Ale te etykietki zostają. Jest ich coraz więcej. Przechodzą w nawyk. I po krótkim czasie są już wszędzie, na wszystkim i na każdym. Człowiek zaczyna myśleć, że rzeczywistość to właśnie etykietki. Proste, napisane niezmywalnym flamastrem. Problem w tym, że rzeczywistość to coś zupełnie przeciwnego. Rzeczywistość jest pełna niuansów, paradoksów, zmian. Jest dla nas trudna. Rzeczywistość to wiele rzeczy naraz. Dlatego tak kiepsko sobie z nią radzimy. Ludzie ciągle gadają o wolności. Bez przerwy, wszędzie. Wybuchają zamieszki i całe wojny o to, czym i dla kogo jest wolność. Ale królową wolności jest właśnie wolność od etykietek.”
Utopia Avenue to jedna z tych powieści, które dość mdłe z
początku, rozkręcają się z czasem - jak kariera tytułowego zespołu. O
ile na początku lektura niezbyt mnie wciągnęła, to pod koniec trudno mi
było się od niej oderwać i miałam poczucie, że zżyłam się z bohaterami.
Jednego chyba tylko za bardzo się nie da opisać słowami - muzyki,
której nigdy się nie słyszało. Myślę, że największa trudność polega tu
na tym, że - ponieważ nigdy nie słyszeliśmy piosenek UA - trudno nam
sobie wyobrazić, jak mogły brzmieć. Wiemy, jak brzmieli Stonesi, Jimi
Hendrix, Joni Mitchell, ale nie Utopia Avenue… Wszyscy fani powyższych wymienionych twórców oraz muzyki rockowej i rockendrolowego stylu życia - powinni być tą lekturą zachwyceni.
Gatunek: powieść
Komentarze
Prześlij komentarz