Jesteśmy przede wszystkim ludźmi, a dopiero potem kobietami – prawda? Cóż z tego, skoro historia ludzkości, w tym medycyny temu przeczy. Naprawdę, chciałoby się, by tam, gdzie w grę wchodzi zdrowie i życie, odrzucić te stereotypy płciowe – niestety, nic z tego. Medycyna, od czasów starożytnych, aż po dzień dzisiejszy przesiąknięta była i jest seksizmem i mizoginią. Kobiece ciała i procesy w nich zachodzące, łącznie z seksualnością były patologizowane. Historycznie uważano, że kobieta jest gorszą wersją mężczyzny, że jest „wybrakowana”, a nawet że kobiety są jakimś gorszym ewolucyjnie „podgatunkiem” ludzi (to już w XIX wieku, po stworzeniu teorii ewolucji). Przez wieki kobiety traktowane były po prostu jak chodzące macice, redukowane do rodzenia dzieci, a wszelkie zgłaszane przez kobiety dolegliwości „diagnozowane” były w kontekście układu rozrodczego - tak, jakbyśmy nie miały serca, żołądka, czy innych organów (które też mogą zachorować). Uniwersalnym lekarstwem, zalecanym kobietom miało być pożycie małżeńskie (seks pozamałżeński oczywiście nie wchodził w grę) i ciąża. Wyobraźcie sobie, że idziecie do lekarza, bo boli was kolano, a lekarz mówi wam, że to przez to, że nie macie dzieci… A jak to się ma do faktu, że porody były dla kobiet śmiertelnym zagrożeniem (jeszcze do niedawna) – i najczęstszą przyczyną zgonów młodych kobiet? Nie wiadomo.

Kobiece problemy zdrowotne podciągane były przeważnie pod jakieś przypadłości nerwowe, doszukiwano się ich źródeł w kobiecych emocjach, bo przecież kobiety takie delikatne i wrażliwe… Bóle, na które uskarżały się kobiety były lekceważone, bo uważano, że kobiety „przesadzają”, są nadwrażliwe, a nawet że sobie je wymyślają. Bolesne miesiączki? To problem „nerwowy”. Boli cię, bo masz guza – e tam, jesteś nadwrażliwa. Ba, obwiniano nawet kobiety, że „wywołują” choroby swoimi negatywnymi myślami…W starożytności i długo jeszcze po tym o kobiece choroby obwiniana była „wędrująca macica”. To od niej karierę zrobiło pojęcie histerii, która to była wszechobecna już w czasach nowożytnych tam, gdzie kobiety zgłaszały się do lekarzy: (...) każda miesiączkująca kobieta mogła zachorować na histerię, jeśli w dzieciństwie nikt nie kontrolował jej zainteresowań, hobby i myśli i (...)

Zdaniem Roberta Brudenella Cartera, lekarza ogólnego i okulisty, histeria była dysfunkcją układu nerwowego, wywołaną przez nadmierne emocje kobiety. Mężczyźni byli na nią odporni, ponieważ natura obdarzyła ich intelektem i rozsądkiem. Kobiety “podlegały” uczuciom i nie były w stanie kontrolować się na tyle, by oddalić od siebie groźbę chorób ciała i umysłu.
Często doszukiwano się problemów tam, gdzie ich nie było (np. w miesiączkowaniu - skoro kobieta nie może kontrolować menstruacji, nie ma też żadnej kontroli nad wpływem miesiączki na swój układ nerwowy), narzucając kobietom jakieś absurdalne ograniczenia rzekomo w trosce o ich zdrowie.  Tym kluczem szkodliwe dla kobiet było prawie wszystko – rzecz jasna praca zawodowa, nauka, wszelaki wysiłek intelektualny, nawet czytanie albo słuchanie muzyki, a także aktywność fizyczna – kiedy wynaleziono rower, oczywiście kobietom zabroniono na nim jeździć, bo mogło to prowadzić do bezpłodności… Natomiast tam, gdzie problem faktycznie był (np. bolesne miesiączki, depresja poporodowa) – to dolegliwości się lekceważyło, wmawiając kobietom „nadwrażliwość”, histerię czy hipochondrię. 

Histeria była tym, czym dany lekarz chciał, żeby była. Nie istniała żadna konkretna definicja, nie określono sposobu jej diagnozowania. Całe wieki wiary w przesądy sprawiły, że nikt nie rozumiał jak funkcjonuje ciało i umysł kobiety.* Medycy, usiłujący zwalczyć objawy, które w ich oczach były zwiastunami histerii, zmagali się z własną ignorancją, ale też poczuciem winy. Nic dziwnego, że jak zauważył Chambers, wielu z nich przedkładało karanie nad leczenie pacjentek, których reakcji na kurację nie potrafili przewidzieć.

A przecież ci mężczyźni – bo medykami byli wyłącznie mężczyźni, jako że kobiety nie mogły się edukować, a potem zabroniono im wręcz wykonywania zawodu lekarza – nic nie wiedzieli o kobiecej anatomii i fizjologii, wszystko to było oparte na ich wymysłach. Eleanor Cleghorn opisuje jak pewien mnich napisał pełną bzdur książkę o kobietach, przeznaczoną wyłącznie dla mężczyzn i duchownych, a opartą wyłącznie na tym, co znalazł w pismach jakichś innych uczonych, mężczyzn rzecz jasna. Ba, mężczyźni nawet nie chcieli się dowiedzieć, gdyż kiedy kobiety przychodziły ze swoimi chorobami, nie chcieli ich słuchać, tylko od razu mieli gotową odpowiedź, w stylu „histeria”, „nerwy”, „krew rzuca się na mózg”. Jak coś nie szło podczas porodu to też była oczywiście wina kobiety. Zresztą poród i cierpienie kobiet to kolejna dziedzina kobiecego zdrowia odnośnie której to mężczyźni przecież wiedzieli lepiej co kobiety czują, że wcale nie boli je tak bardzo, jak twierdzą, a jeśli boli, to „ma boleć”, bo to kara za grzech pierworodny. Całe wieki mansplainigu… Tymczasem tysiące kobiet umierało na gorączkę popołogową, bo wszechwiedzącym mężczyznom - lekarzom nie chciało się umyć rąk… Tu przypomina mi się jak trafnie ten obskurantyzm medyków krytykuje Ian McEwan w powieści Lekcje i jakoś bardzo pasuje to tutaj:

Minęły dwa stulecia, zanim lekarski establishment uznał, że może warto spojrzeć przez mikroskop, żeby zbadać mikroorganizmy, które Antoni van Leeuwenhoek opisał już w 1673 roku. Byli przeciwko higienie, bo obrażała ich profesję, przeciwko znieczuleniu, bo ból był danym od Boga znakiem choroby, przeciwko teorii o zarazkach, bo Arystoteles i Galen uważali inaczej, przeciwko opartej na empirii medycynie, bo nie tak się to robi. Jak długo się dało trzymali się swoich pijawek i stawiania baniek. (...) Ostatecznie zawsze się wycofywali. Pewnego dnia wycofają się i przyznają każdej racjonalnej osobie prawo, by mając do wyboru nieznośny nieuleczalny ból lub śmierć, wybrała śmierć. 

To podejście do kobiecego zdrowia niewiele się zmieniało, nawet z rozwojem medycyny, poznaniem etiologii wielu chorób oraz przede wszystkim kobiecej anatomii i fizjologii. Nowe odkrycia były dopasowywane do starych teorii, dając mężczyznom kolejne argumenty na potwierdzenie kobiecej gorszości i słabości. Hormony i wahania hormonalne? To przecież dowód na to, że kobiety są niestabilne emocjonalne i nadają się li tylko do rodzenia dzieci i życia domowego. Później wahania hormonalne sprawiły, że leki i terapie były testowane tylko na mężczyznach (bo było to prostsze i tańsze), ze szkodą dla kobiecego zdrowia. Na hormony na dobrą sprawę można zwalić wszystko. Naturalne kobiece procesy, takie jak miesiączkowanie, czy menopauza uległy patologizacji, a przez nie odmawiano kobietom możliwości pracy zawodowej czy dostępu do stanowisk (bo „kobiety kierują się emocjami, a nie rozsądkiem”). Trudno uwierzyć, z jaką łatwością lekarze ordynowali kobietom radykalne rozwiązania, w rodzaju wycinania jajników albo lobotomii, często w odpowiedzi na dużo mniej poważne problemy, i to wcale niekoniecznie związane ze sferą kobiecą… Dosyć szokujące jest to, że jeszcze w latach 50-tych ubiegłego wieku bólu nie traktowano jako objaw kliniczny (czyli jeśli boli, a nie znajdowało się jakiejś fizycznej przyczyny, nie uznawało się bólu jako objaw choroby). Przy czym ból kobiecy tradycyjnie był traktowany mniej poważnie, niż ból męski. Kobiety „skarżyły” się na ból, a mężczyźni go „doświadczali” – pisze Cleghorn. Objawy męskie są „prawdziwe” i zasługują na uwagę, a kobiece są „w głowie”. Wniosek z tego taki, że tylko mężczyźni chorowali "naprawdę"…

Medycy tacy jak Rutter nie mieli pojęcia, że przewlekły ból może na różne sposoby zaburzać zdrowie psychiczne. Zachowania depresyjne oraz nerwice traktowali jako przyczyny bólu, a nie jego skutki. Ponadto medyków tak fascynowała niszczycielska moc delirycznych emocji i kobiecych nerwów, że ból, na który skarżyły się pacjentki, traktowali bardziej jako uczucie, niż fakt. Skoro nawet sekcja zwłok nie była wystarczającym dowodem na fizyczną, realną naturę bólu, można sobie tylko wyobrazić, jak ówcześnie lekarze postrzegali ustne relacje pacjentek na ten temat.
Cleghorn zebrała w swojej książce całą masę tego typu uprzedzeń, przesądów i złego traktowania kobiet na przestrzeni wieków, aż po czasy obecne. Nawet w XX wieku nadal jeszcze pokutowało twierdzenie, że kobiety doświadczały kryzysów psychicznych, bo ich wrażliwe nerwy nie radziły sobie z wyznaniami nowoczesnego życia. W poglądach tych trudno doszukać się logiki i spójności. Czy mężczyźni serio myśleli, że natura stworzyła kobiety takimi delikatnymi, że byle co było w stanie uniemożliwić im rodzenie dzieci? Gdyby tak było, gatunek ludzki dawno by wyginął. I tego typu stwierdzenia są także krzywdzące dla mężczyzn, którym odmawia się prawa do słabości. A jak ma się do tej logiki twierdzenie, że kobiety są wrażliwsze, mają niższy próg bólu, a jednoczesne wmawianie im, że sobie ten ból „wymyślają” i odmawianie im łagodzenia go? Cleghorn podkreśla, że ww. traktowanie kobiet jako delikatnych mimoz odnosiło się do kobiet białych i lepiej sytuowanych, wiecie, tych cierpiących na globusa – bo trudno byłoby to wszak przyłożyć do harujących w pocie czoła chłopek, robotnic albo niewolnic (te kobiety najczęściej z lekarzami w ogóle nie miały do czynienia). Pomijam już traktowanie wychowywania dzieci jako “niewymagających” zadań.
(...) od okresu dojrzewania organizm kobiety jest całkowicie nakierowany na macierzyństwo, a jej mózg dostosowany do niewymagających [sic!], delikatnych, opiekuńczych zadań.
Bo w tym wszystkim nie chodziło przecież o troskę o zdrowie kobiety i o jej „słabe nerwy”, nikomu nie chodziło o to, żeby kobieta była zdrowa, silna i szczęśliwa, a tylko o to, żeby rodziła dzieci (pod warunkiem oczywiście, że była „właściwą” kobietą, to jest mężatką, ale też kobietą z odpowiedniej klasy, rasy, dochodzie, itd.) i pozostawała pod władzą mężczyzny. Na dyskryminację płciową nakładało się bowiem (i nadal nakłada) gorsze traktowanie ze względu na inną rasę czy status społeczny. Autorka wspomina o tym, acz nie stanowi to istotnego wątku w Wybrakowanych.

Myślicie, że to wszystko to już przeszłość? Nic podobnego. Lekarze nadal nie wyzbyli się owego seksistowskiego myślenia, pokusy decydowania za pacjentkę, co jest dla niej dobre, a politycy oraz wszelacy mądrzy panowie nadal usiłują sprowadzić nas do ról reprodukcyjnych tudzież seksualnych. I trudno o tym nie myśleć, przy lekturze Wybrakowanych. Która z was nie usłyszała od lekarza (nieumiejącego postawić diagnozy), że „taka Pani uroda”, „boli, bo musi boleć”, albo nawet że „przejdzie jak urodzi Pani dziecko”. Albo idziesz do lekarza i prosisz o jakieś badania, a lekarz na to „a po co to Pani” – traktując cię jak hipochondryczkę. Na wiele kobiecych chorób ciągle nie znaleziono lekarstwa (mimo, że rozpoznano je dawno temu) – przykładem jest endometrioza albo choroby autoimmunologiczne, dotykające głównie kobiety. Albo migrena. Czyżby dlatego, że nie są one traktowane priorytetowo? Nie tak dalej, jak kilka dni temu oglądałam w TV program na temat diagnozowania, czy też raczej niediagnozowania endometriozy. Uzyskanie takiej diagnozy trwa całe lata. Dlaczego? Skoro wiadomo dziś już, że jest taka choroba, cierpi na nią sporo kobiet, a w sumie uzyskanie jej potwierdzenia w badaniach obrazowych jest proste. Charakterystyczne (a nawet mniej charakterystyczne) objawy powinny od razu uruchomić pewne podejrzenia... Pomimo tego pacjentki bujają się przez lata od Annasza do Kajfasza. Bo... lekarzy się nie uczy o endometriozie i "nie ma specjalistów". A jak lekarz nie wie, to rzuca jeden z wyżej wymienionych, klasycznych tekstów. W owej audycji potwierdzono też, że są badania dowodzące tego, że ból kobiecy się bagatelizuje, traktuje mniej poważnie od męskiego, tak jak to opisała Cleghorn. Kobiety mają niższy próg bólu, ale za to są niestety "przyzwyczajone" do jego odczuwania...

Poród? Na porządku dziennym nadal jest uprzedmiotawianie rodzących, w tym odmawianie im znieczulenia (to jest szczególnie kuriozalne w czasach gdy nawet bolący ząb można leczyć pod narkozą, ale poród? – a nie, to „musi boleć”!). O prawo do aborcji nadal walczymy i w wielu krajach (w tym w Polsce) jesteśmy w tym samym miejscu, w którym byłyśmy 100 lat temu! Hasło „nasze ciała należą do nas” też ma już 100 lat. Miesiączka wyszła już ze sfery tabu, ale menopauza nadal jest demonizowana, a medycyna nie ma kobietom wiele do zaoferowania by złagodzić jej objawy*. Szczególnie perfidne jest też to współczesne oczekiwanie od kobiety wszystkiego: że ma i pracować zawodowo, i rodzić dzieci, i zajmować się domem. Praca wcale nie zwalnia nas od naszych naszych świętych powinności (w przeciwieństwie do mężczyzn, których praca zwalnia z obowiązku bycia ojcem), a wszystko to razem od bycia bycia piękna, młodą i uśmiechniętą. I nie, tego nie wymyśliły feministki, jak często się imputuje (chciałyście, to macie) tylko kapitalizm pożeniony z patriarchatem. I zawsze znajdzie się w tym systemie coś, czym można kobiecie dowalić, jak nie z jednej, to z drugiej strony. 

Bardzo dobrze czytało mi się tę książkę tak do połowy, kiedy autorka omawia dawniejszą historię, tak do XIX wieku. Jednak potem narracja dotyczy bardziej polityki, a nie medycyny – książka zawiera także skróconą historię walki o prawa kobiet. Autorka pisze o sufrażystkach, kobiecych aktywistkach, różnych kobiecych organizacjach, analizuje różne przepisy prawne, dotyczące zdrowie reprodukcyjnego. I widzimy w niej, że zdobycie tego, co dziś wydaje się oczywistością nie było ani łatwe, ani bezbolesne. Okupione to było pobytem w więzieniach, przemocą, a nawet torturami oraz rzecz jasna starym dobrym szkalowaniem i ośmieszaniem sufrażystek.  Te rozdziały, jakkolwiek istotne, były dla mnie nużące i mniej zajmujące. Język tez staje się w tej drugiej połowie pozycji jakby bardziej formalny. 

Wiecie, przy czytaniu tej książki każda kobieta czuje narastającą irytację (nie widzę innej możliwości, nawet jeśli któraś odżegnuje się od feminizmu) – tymi banialukami, tym lekceważeniem, prowadzącym nieraz do tragicznych skutków, tym mansplainingiem (kiedy mężczyzna wie lepiej co czuje pacjentka i jak bardzo ją boli) i tym, że medycyna zasadniczo była zaprzęgnięta do służby patriarchatu, a nie do służby człowiekowi, zgodnie z przysięgą Hipokratesa. Moralność była ważniejsza niż zdrowie, a skoro kobiet nie dopuszczano do zawodu lekarza, to nieraz kobieta była po prostu pozbawiona możliwości zbadania i otrzymania pomocy. Tak jak w dzisiejszym Talibanie. Ale największy wkurw chyba czułam na imputowanie, że kobieta „nie potrafi samodzielnie myśleć”, a „natura” przeznaczyła jej rolę “kury domowej” (do dziś mężczyźni usilnie starają się to udowodnić, szukając kolejnych dowodów na podział mózgu na „kobiecy” i „męski”).

Ten rodzaj kobiety trudno w ogóle nazwać “kobietą”. (...) Te nienaturalne osobniki komunikowały się w sposób agresywny, ciągle knuły. Wybierały zawody, w których mogły konkurować, unikane przez “normalne” kobiety, bo były “wyraźnie szkodliwe dla ich delikatnego usposobienia psychicznego, zespolonego z ich biologicznym przeznaczeniem”. Bez wątpienia też zbyt dużo czytały i myślały - mogły nawet pokusić się o próby naśladowania “wyrafinowanego” umysłu mężczyzny. Prawdziwe kobiety nie mogły zbliżyć się do “zwinnej lotności geniuszu” bo umysł normalnej przedstawicielki swojego gatunku nie sięgał tak daleko.

No, mocno jest ta pozycja feministyczna i próżno szukać w niej pozytywnych przykładów odnoszenia się do kobiecych dolegliwości (no może poza metodą na bezbolesny poród, wynalezioną na początku XX wieku, która ostatecznie też okazała się mieć wątpliwy odbiór). Nie wiem czy nie za bardzo widać tu takie „skrzywienie” autorki - miałam poczucie, że na taką interpretację i nastawienie do medyków mocno wpłynęły jej osobiste doświadczenia, które Cleghorn opisuje na końcu książki. Trzeba to mieć gdzieś z tyłu głowy. Poza tym, autorka zarzuca medykom redukowanie kobiet do ich macic, ale sama de facto zachowuje się podobnie: gros tej opowieści dotyczy właśnie dolegliwości ginekologicznych i zdrowia reprodukcyjnego (aborcja, antykoncepcja), a inne choroby są potraktowane dość marginalnie. Miałam też wątpliwości co do pejoratywnego sposobu, w jaki autorka przedstawia schorzenia psychosomatyczne Tu trzeba też dodać, że Cleghorn zajmuje się w Wybrakowanych właściwie tylko dolegliwościami fizycznymi, natomiast nie tyka sfery psychicznej (pomijając to, że w wielu przypadkach prawdziwe choroby były diagnozowane jako „histeria”) – a tu też byłoby o czym pisać. Zresztą taka pozycja już jest: pisze o tym Lisa Appignanesi w Szalone, złe i smutne, pokazując jak na dolegliwości przypisywane kobietom panowały swego rodzaju "mody". Była histeria, schizofrenia, dziś "na topie" jest depresja, dziedziczone traumy i molestowanie seksualne.
 
Wybrakowane otwierają oczy na nierówność w opiece zdrowotnej, praw pacjenta, w tym na sprawy, na które pewnie nie zwracamy nawet uwagi, będąc do nich przyzwyczajonymi. Kobiety zasługują na bycie traktowanym jak człowiek i na takie traktowanie i takie leczenie, o jakie proszą, a nie takie, które narzucają im lepiejwiedzący lekarze (i lekarki też, niestety).

Metryczka:
Gatunek: historyczna/popularnonaukowa
Główny temat: medycyna i leczenie kobiet
Miejsce akcji: -
Czas akcji: -
Ilość stron: 475
Moja ocena: 5/6
 
Elinor Cleghorn, Wybrakowane. Jak leczono kobiety w świecie stworzonym przez mężczyzn, Wydawnictwo Poznańskie, 2024


*nadal też pokutuje przekonanie, że kobieta w menopauzie jest bezużyteczna i staje się „niewidzialna”, czym można by przejść do kolejnego smutnego tematu: ageizmu i traktowania kobiet starszych


Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później