Polki na bursztynowym szlaku
Monika Richardson
jest nową ambasadorką bursztynu, nominowaną przez miasto Gdańsk.
Poprzednią była Lidia Popiel. Obie połączyły siły i ruszyły starożytnym
bursztynowym szlakiem, z Rzymu, przez Węgry, Słowację, aż do Gdańska.
Bursztyn, sukcynit (wiek 44-50 mln lat!) niegdyś był cennym kamieniem,
dziś stracił na wartości, wielu kojarzy się z kiczowatą pamiątką znad
Bałtyku, bywa też mylony i podrabiany. To prawda, ale mimo wszystko
zdziwiło mnie podejście ambasadorki bursztynu, która już na wstępie
stwierdza, że jest to produkt dla ludzi biednych: czy znajdziemy bursztyn, który potrafią pokochać współczesne kobiety: wykształcone, stylowe, wybredne?
Fakt, bursztyn nie jest wart tyle, ile kamienie szlachetne, ale ja
nigdy nie myślałam o nim, iż jest to coś pospolitego i niemodnego. Kiedy
interesowałam się robieniem biżuterii, bursztyn mnie zachwycał: nie ten
wyszlifowany, podgrzany w autoklawie, ale pełen oryginalnego piękna
bursztyn surowy. To idealny materiał do wyrobu artystycznej,
niepowtarzalnej biżuterii.
Mam mieszane odczucia na temat Polek. Zaczyna się ciekawie: autorka opowiada: sukcynit, inkluzje, żywicowanie... a potem ucina to wszystko, jakby bała się, że zbyt duża dawka informacji może być dla przeciętnego czytelnika nie do przyjęcia. Raczej nie dowiemy się też z książki niczego o odwiedzanych miejscach: autorka odnotowuje, że „byłyśmy” - i tyle. Tak pędem mijamy Rzym, Akwileę, Słowenię, Węgry i Słowację. Wszystkie te miejsca podsumowane po łebkach, kilkunastoma zdaniami, w których więcej własnych refleksji autorki, niekoniecznie na temat, niż opisu tego, co panie zobaczyły. Najwięcej jeszcze miejsca zajmuje opis pobytu w Wenecji – paradoksalnie z bursztynem nie związanej. Ale i tu Richardson zamiast pisać o prawdziwej Wenecji, snuje wspomnienia o tej podrabianej, w Las Vegas... Bursztyn jest tu „wielkim nieobecnym”, za to sporo miejsca zajmują opisy... posiłków, które zdają się być w książce tematem zastępczym: kiedy nie ma o czym napisać, dziennikarka udaje się do restauracji... W tekstach tych brak jest entuzjazmu, zamiast tego jest zmęczenie i jakiś taki dystans do tematu. Po zastanowieniu się stwierdziłam, że to ujawnia się w nich typowe polskie malkontenctwo: Richardson niczym się naprawdę nie zachwyca, szuka raczej wad, niż zalet, w każdym miejscu komuś się „dostaje”: Włosi to spryciarze z mentalnością dwulatka, Słoweńcy są niemili, Węgrzy dziwni, a Słowacja to relikt czasów komunizmu. Nie brakło też przytyków do polskiej szarej rzeczywistości i polityków. Te narzekanie o dziwo kończy się z chwilą wjazdu do Polski: tu już tylko autorka ubolewa nad merkantylnym podejściem do bursztynu: sprzedaje się tylko konfekcja, a prawdziwi artyści biedują. Polska część książki poświęcona jest bardziej spotkaniom z ludźmi: znawcami bursztynu, muzealnikami, bursztynnikami, artystami. Pojawia się pytanie: czy różnica między sztuką, a rzemiosłem jest taka, że sztuka nie musi się podobać?
Podróż bursztynowym szlakiem i wyprodukowanie na jej podstawie książki jest na pewno dobrym sposobem na promocję jantaru. Książka ta z założenia miała być chyba lekka, łatwa i przyjemna. Nie do końca wyszło, bo Monika Richardson pisze mało ciekawie, a podróż ta nie sprawiła jej chyba żadnej przyjemności. Jak na ambasadorkę bursztynu, zbyt mało w niej fascynacji, a zbyt dużo sceptycyzmu w podejściu do tego tematu. Czemu akurat dziennikarce, nie mającej z bursztynem żadnych związków, został powierzony ten zaszczyt, to dla mnie zagadka. Dziwne. Rozczarowały mnie też zdjęcia: jak na fakt, że ich autorką jest artystka-fotografik, to.... hmmm, nie zachwycają. Kadry zbyt często są nieciekawe, a zdjęcia bursztynu i biżuterii wręcz nieudane, bo boleśnie brakuje ujęć makro. Czy naprawdę pani Lidia nie zrobiła lepszych zdjęć?
Mam mieszane odczucia na temat Polek. Zaczyna się ciekawie: autorka opowiada: sukcynit, inkluzje, żywicowanie... a potem ucina to wszystko, jakby bała się, że zbyt duża dawka informacji może być dla przeciętnego czytelnika nie do przyjęcia. Raczej nie dowiemy się też z książki niczego o odwiedzanych miejscach: autorka odnotowuje, że „byłyśmy” - i tyle. Tak pędem mijamy Rzym, Akwileę, Słowenię, Węgry i Słowację. Wszystkie te miejsca podsumowane po łebkach, kilkunastoma zdaniami, w których więcej własnych refleksji autorki, niekoniecznie na temat, niż opisu tego, co panie zobaczyły. Najwięcej jeszcze miejsca zajmuje opis pobytu w Wenecji – paradoksalnie z bursztynem nie związanej. Ale i tu Richardson zamiast pisać o prawdziwej Wenecji, snuje wspomnienia o tej podrabianej, w Las Vegas... Bursztyn jest tu „wielkim nieobecnym”, za to sporo miejsca zajmują opisy... posiłków, które zdają się być w książce tematem zastępczym: kiedy nie ma o czym napisać, dziennikarka udaje się do restauracji... W tekstach tych brak jest entuzjazmu, zamiast tego jest zmęczenie i jakiś taki dystans do tematu. Po zastanowieniu się stwierdziłam, że to ujawnia się w nich typowe polskie malkontenctwo: Richardson niczym się naprawdę nie zachwyca, szuka raczej wad, niż zalet, w każdym miejscu komuś się „dostaje”: Włosi to spryciarze z mentalnością dwulatka, Słoweńcy są niemili, Węgrzy dziwni, a Słowacja to relikt czasów komunizmu. Nie brakło też przytyków do polskiej szarej rzeczywistości i polityków. Te narzekanie o dziwo kończy się z chwilą wjazdu do Polski: tu już tylko autorka ubolewa nad merkantylnym podejściem do bursztynu: sprzedaje się tylko konfekcja, a prawdziwi artyści biedują. Polska część książki poświęcona jest bardziej spotkaniom z ludźmi: znawcami bursztynu, muzealnikami, bursztynnikami, artystami. Pojawia się pytanie: czy różnica między sztuką, a rzemiosłem jest taka, że sztuka nie musi się podobać?
Podróż bursztynowym szlakiem i wyprodukowanie na jej podstawie książki jest na pewno dobrym sposobem na promocję jantaru. Książka ta z założenia miała być chyba lekka, łatwa i przyjemna. Nie do końca wyszło, bo Monika Richardson pisze mało ciekawie, a podróż ta nie sprawiła jej chyba żadnej przyjemności. Jak na ambasadorkę bursztynu, zbyt mało w niej fascynacji, a zbyt dużo sceptycyzmu w podejściu do tego tematu. Czemu akurat dziennikarce, nie mającej z bursztynem żadnych związków, został powierzony ten zaszczyt, to dla mnie zagadka. Dziwne. Rozczarowały mnie też zdjęcia: jak na fakt, że ich autorką jest artystka-fotografik, to.... hmmm, nie zachwycają. Kadry zbyt często są nieciekawe, a zdjęcia bursztynu i biżuterii wręcz nieudane, bo boleśnie brakuje ujęć makro. Czy naprawdę pani Lidia nie zrobiła lepszych zdjęć?
Cóż, pewnie i we mnie ujawnia się tu malkontenctwo. Na pocieszenie sięgnęłam po reklamowany przez autorkę film Davida Attenborough o bursztynie The Amber Time Machine.
Moja ocena: można to było zrobić lepiej
Monika Richardson, Lidia Popiel, Polki na bursztynowym szlaku, Wyd. Świat Książki, 2012
Komentarze
Prześlij komentarz