Nieoczekiwane pożytki z niewiedzy

Najnowszy film Alejandro Gonzáleza Iñárritu jest filmem tak nietypowym, że po wyjściu z kina zastanawiałam się, czy jestem w stanie, i czy w ogóle chcę napisać o moich wrażeniach z seansu. I nawet tak naprawdę nie wiedziałam, czy film mi się spodobał. Z tego, co się zorientowałam, nie jestem odosobniona w takich wrażeniach. Już sama scena otwierająca film, jest zagadkowa i wywołuje w widzu kotłowaninę myśli. Zatem ode mnie kilka plusów, ale też kilka minusów dla Birdmana.

Pieniędzy starczyło mi na krócej, niż zdrowia 

Głównego bohatera Riggana Thomsona - byłego gwiazdora, superbohatera z lat 90-tych, spotykamy za kulisami teatru. Dziś jest aktorem nieco zapomnianym, próbującym zrobić coś, by się przypomnieć widzom. I dlatego na deskach Broadwayu adaptuje sztukę Raymonda Carvera. W trakcie prób jesteśmy świadkami kryzysu, jaki przechodzi, usiłując poradzić sobie z tym, że jego popularność dawno minęła, że młode pokolenie w ogóle go nie zna i że utknął wśród kiepskich aktorów scenicznych. Niby teatr to prawdziwa sztuka, nie to co hollywoodzkie hity kinowe, ale gdyby miał wybierać, wolałby jednak Hollywood. Ponieważ jednak wyboru nie ma (propozycji filmowych chyba brak), próbuje przekonać sam siebie, że oto wreszcie robi coś wartościowego. Poza tym z czegoś żyć trzeba, zwłaszcza, że swój teatralny występ musi sam sobie sfinansować. 

Nienawidzisz blogerów, olewasz Twittera, nie masz nawet konta na fejsie 

Riggan Thomson walczy sam ze sobą. Chce znowu zaistnieć, chce, by ludzie go kochali i podziwiali, a zarazem chce zrobić coś "ważnego". Czyli jest typowym artystą, a także typowym przedstawicielem naszych czasów: narcyzem, człowiekiem o przerośniętym ego. To samo zresztą dotyczy pozostałych bohaterów filmu. Taki jest dzisiejszy świat. Starcia z otaczającymi go ludźmi: z innymi aktorami, partnerką, córką, każą mu raz po raz kwestionować własną wartość i zmagać się z pytaniami o sens własnej pracy. Córka krzyczy mu w twarz, że nikt nie dba o to całe jego przedstawienie, które on uważa za takie ważne, że to tylko sztuka, a nie prawdziwe życie, a skoro bohater nie zbiera lajków i followersów na Twitterze, to właściwie nie istnieje. Ah tak, to refren piosenki, którą sama sobie nucę. Z kolei znana krytyczka filmowa zarzuca Thomsonowi, że nie jest artystą, tylko celebrytą. Zza kadru słyszymy natomiast wewnętrzny głos aktora, głos człowieka-ptaka, alter-ego Thomsona, zarzucający mu, iż jest nieudacznikiem i że zasługuje na więcej. Bohater miota się w zatem w tym specyficznym, neurotycznym, aktorskim bagienku, a jednocześnie szarpie się sam ze sobą. Można powiedzieć, że film zatem trafnie opowiada o współczesnych bolączkach rozwiniętego świata, ale z drugiej strony można też westchnąć: nic nowego i oryginalnego.

jego też ubrali w pelerynę? 

Oryginalny jest za to sposób, w jaki Birdman został zrealizowany. Ma kilka takich cech, o których nie można nie wspomnieć. Po pierwsze film prawie w całości (z wyjątkiem może kilku scen) rozgrywa się w teatrze - za jego kulisami, w garderobie i na scenie. Wprawdzie to Broadway, ale ja teatru nie lubię, a tu dostałam teatr w filmie. Czułam się właściwie, jakbym stała w rozkroku, pomiędzy teatrem, a kinem. No i jak to sztuka teatralna, Birdman składa się głównie z dialogów, momentami robiących wrażenie wydumanych kwestii o psychologicznych pierdołach (jak ktoś w filmie określa sztuki teatralne). In minus. 

Z drugiej strony jest jednak w Birdmanie kilka genialnych scen, scen, które mnie zachwyciły, scen tragikomicznych, groteskowych, sprawiających, że prawda kompletnie miesza się z ułudą. M.in. ta, w której człowiek-ptak materializuje się za plecami bohatera, by dać wykład o wartości współczesnego kina. Kina, które stawia na akcję, które nie chce bawić się w dramaty psychologiczne, a nawet najlepsi aktorzy muszą dla jego potrzeb zakładać pelerynę Batmana, Thora, albo jakiegoś innego Avengersa. Ta scena jest jak kuszenie Chrystusa, bo Thomson najchętniej wróciłby do jakiejś superprodukcji, zamiast bawić się w teatr. Zmusza do myślenia, aczkolwiek nie wiem, czy nie nazbyt to łopatologiczne. Zabawne jest, że padają w filmie nazwiska prawdziwych hollywoodzkich celebrytów, którym Thomson zawiści: Roberta Downey'a Juniora, Ryana Gosslinga, Michaela Fassbendera, czy Woodego Harrlessona. Dzięki temu czujemy, że to, o czym mówi film, to wcale nie fikcja. Widzimy, że we współczesnym przemyśle rozrywkowym to, wartość dzieła niekoniecznie jest obiektywna, a raczej uzależniona jest od recenzji krytyków i od odpowiedniej promocji. Co de facto udowadniają Oscary... In plus. 


Tymczasem Birdman to właśnie taki dramat psychologiczny, jakiego nie chcą współcześni widzowie, ubrany w bardziej atrakcyjne ciuszki. Myślałam o tym, siedząc w multiplexie na małej salce kinowej, najwyraźniej przeznaczonej dla kina "bardziej ambitnego", "studyjnego". Świadczyłyby o tym także trailery dwóch francuskich (w domyśle: ambitnych) filmów, zaserwowane nam przed seansem. O ile kino studyjne w ogóle może dla siebie znaleźć miejsce w multiplexie. A ja nienawidzę francuskiego kina. Dumałam o tym, że z trudem udało mi się w ogóle na Birdmana wybrać do kina, bo jest on wyświetlany o tak dziwnych godzinach i w dodatku nie we wszystkich kinach. A przecież to produkcja nominowana do Oscara! Na ile nisko już upadł przemysł rozrywkowy, że w kinach nie można obejrzeć wiele więcej, niż komiksy i filmy z gatunku "zabili go i uciekł" i przez ten trend nie potrafi się już nawet przebić produkcja hollywodzka, jeśli odbiega od schematu?

Są też w Birdmanie sceny niezrozumiałe: nie wiedziałam jak interpretować te z nich, wskazujące wyraźnie, że nasz bohater ma jakieś nadprzyrodzone zdolności, o których najwyraźniej nikt nie wie i których wcale nie wykorzystuje. Czy były to tylko projekcje wyobraźni Thomsona? 

Niezwykłość Birdmana polega też na nietypowym sposobie realizacji tegoż obrazu. Praktycznie pozbawiony cięć, kamera operuje jednym długim ujęciem, przemieszczając się po pomieszczeniach teatralnych i okazjonalnie tylko - okolicach Broadwayu. To przedmiot zachwytu wszystkich krytyków. Poza tym Birdman pozbawiony jest tradycyjnej ścieżki dźwiękowej - za podkład muzyczny służy jedynie perkusja, towarzysząc bohaterowi, niczym werble, zapowiadające numer wieczoru w cyrku. Trochę mnie to denerwowało, bo robiło na mnie wrażenie hałasu. Zatem za ścieżkę dźwiękową ode mnie minus.

Na scenie nic nie sprawia mi problemu

Aktorstwo. Kocham Edwarda Nortona. I ubolewam nad tym, że tego utalentowanego aktora widuję ostatnio w tak niewielu filmach. Być może nie chce grać w Avengersach... Tak, tylko żeby nie było, przecież nie Norton gra Riggana Thomsona, ale Michael Keaton. Zmieniający się jak kalejdoskop, raz atrakcyjny, raz odpychający, ze zmarszczkami i tupecikiem, w przebraniu teatralnym, lewitujący i rozwalający garderobę, ale w każdym razie świetny. No i dobór Keatona, aktora wcielającego się lata temu w rolę Batmana - symptomatyczny i genialny. No, ale ja kocham Nortona i z rozkoszą obserwowałam jego rolę. Rolę świetnego aktora, który w ostatniej chwili zostaje ściągnięty do obsady, ratując tym samym show i podwajając zainteresowanie przedstawieniem. Zarazem manipulatora i niezłego popaprańca. Pretensjonalnego i wkurzającego. Dla którego życie to teatr, a teatr to prawdziwe życie. Każda scena, w której występuje Norton to perełka. Może grał samego siebie? Tak samo zresztą, jak Keaton, którego raczej nigdy nie kojarzyłam z wybitnymi kreacjami aktorskimi (pomijając nawet Batmana), a raczej z kinem średniego sortu. Urocza jest też rólka Zacha Galifianakisa, znanego szerszej publiczności chyba tylko z Kac Vegas. Za to Emma Stone mnie irytowała. 

Birman to na pewno film niesztampowy, operującymi niestandardowymi środkami wyrazu oraz świetnie zagrany. Nawet jeśli niektóre sceny wzięte są faktycznie rodem z teatralnych desek i jako takie są przerysowane. Ta niesztampowość na pewno wywołuje dezorientację widzów, nie wiedzących do której szufladki ten film włożyć i pokusę, by film krytykować. Fakt, że film wywołuje niezrozumienie, że trudno go jednoznacznie zinterpretować, może świadczyć jednak o pewnej porażce reżyserskiej wizji. Może warto zatem przyjrzeć mu się z otwartą głową? Idźcie i przekonajcie operatorów kinowych, że dzisiejsza publiczność chce oglądać nie tylko kolejne kreskówki i kiczowate marvelowskie fantasy. 

Komentarze

  1. Zaskoczył mnie ten film - spodziewałam się czegoś hollywoodzkiego, a tu coś tak oryginalnego. A że nie wszystko zrozumiałam, to nic. Spodobało mi się, że mogę zobaczyć teatr od kuchni. A jeśli chodzi o perkusję, to wręcz mnie zachwyciła.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszę się, że trafiłam na tę recenzję - mamy podobne odczucia, choć ja poza Nortonem plusów w filmie nie dostrzegam. Ten film mnie na tyle zirytował swoją pretensjonalnością, że również poświęciłam mu więcej uwagi. Co było kompletnym idiotyzmem, bo nie dość, że zmarnowałam kilka godzin na wyprawę do kina i seans, to w dodatku potem produkowałam się na blogu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ ja uważam, że "Birdman" to bardzo dobry film. Fakt, wywołuje w pierwszym momencie konsternację: "ale o co chodzi", ale na pewno pójście na niego nie było czasem straconym.

      Usuń
    2. No tak, ale mamy podobne odczucia - denerwująca muzyka, beznadziejna gra aktorska Emmy Stone, fantastyczny Norton, scenariusz pełen rzewnych banałów. Różnimy się tylko w ocenie samego zamysłu artystycznego, który dla Ciebie jest ok, dla mnie kompletnie nie.

      Usuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później