Córki gór
Ostatnio coraz częściej myślę o tym, że
jest tyle ciekawych książek, które chciałabym przeczytać (a ile jeszcze
powstanie...), że naprawdę szkoda marnować czas na lektury, których
czytanie nie sprawia ani przyjemności, ani nic nie wnosi do mojego
życia. Na lektury tak mierne jak Córki gór.
Powieść opowiada historię pewnej
szwedzkiej rodziny, zupełnie przeciętnej rodziny, jak na owe czasy -
akcja rozgrywa się na przestrzeni lat 40 i 50-tych XX wieku. Nie
nazwałabym tego sagą, bo saga winna tyczyć kilku pokoleń i powinna ona
obejmować dłuższy okres czasu. Córki gór opisują typowe ludzkie
dylematy, śluby, narodziny dzieci, wpadki, rozstania, zgony. Z kwestii
społecznych ślad emancypacji kobiet i socjalizmu. Wojna bohaterów nie
zajmuje, wszak Szwecja pozostawała neutralna. Nie odnajdziemy tu też
pięknych skandynawskich krajobrazów, bowiem rzecz dzieje się w
niewielkim przemysłowym miasteczku. Z pokolenia na pokolenie życie toczy
się tam tak samo. Nie ma tym nic ciekawego ani oryginalnego, może poza
nieznośnym stylem, w jaki książka ta jest napisana. Narracja, prowadzona
przez różnych członków rodziny ma charakter swobodnego strumienia
myśli, w którym mieszają się zarówno rzeczy istotne, jak i te kompletnie
nieważne. Jest to surowe i toporne, i sprawia wrażenie bezładnej
paplaniny, w dodatku osoby niezbyt lotnej, nie potrafiącej ubrać w słowa
swoich uczuć i nie potrafiącej powiązać ze sobą różnych zdarzeń.
Momentami wręcz język był tak nieporadny, że nie potrafiłam zrozumieć o
co chodzi. Na przykład w takim zdaniu: „Wobec dziewczyn ma się większe oczekiwania i wtedy może uwierać, kiedy one nie stają się naprawdę”. Hę??
Może autorce chodziło o poczucie
alienacji, osamotnienia? Wszyscy bohaterowie powieści są wyobcowani i
przesadnie skoncentrowani na sobie. Żyją obok siebie, a nie z sobą, nie
żywią żadnych głębszych uczuć do swoich bliźnich lub jeśli nawet je
żywią, to są one bardzo zawoalowane, a nawet toksyczne. Nikogo w tej
książce nie da się polubić, wszyscy pozostają jakimiś bliżej nie
określonymi smutnymi postaciami. To wrażenie wzmacnia jeszcze czas
teraźniejszy oraz notoryczne używanie przez autorkę formy bezosobowej: chciałoby się, mogłoby się, człowiek myśli… Najbardziej kuriozalne jest bezimienne określanie własnego dziecka per „chłopiec” lub „dziewczyna”.
Z książki emanuje paskudny nastrój
przygnębienia, smętnego, szarego miasteczka, w którym nic się nie
dzieje, oplecionego mgłą i padającym deszczem. Bohaterowie też są
szarzy, jak ich otoczenie. Jeśli są tam jakieś tytułowe góry, to tylko w
migawkach, na początku książki, kiedy jeden z bohaterów buduje stok
narciarski. Brakuje w tym jakiejś spójnej fabuły, intrygi, wciągającej
opowieści. W jednym z wątków autorka rozpisuje się na temat… telewizora,
który pojawił się w czyimś domu. Bynajmniej nie urzekło mnie
manieryczne opisywanie codziennych czynności, które pewnie miało na celu
podkreślenie prozy życia. To jest do bólu realistyczne i ja tego w
powieści nie kupuję. Zakończenie jest takie, jak cała książka: nijakie,
bez zamysłu, jakby ktoś odciął kartkę w połowie. Równie dobrze opowieść
mogła by się jeszcze toczyć tym trybem przez wiele kolejnych stron.
Jeśli pisarka chciała w ten sposób pokazać bezsens ludzkiego,
przeciętnego życia, to jej się udało... egzystencja głównych bohaterów,
przepełnionych negatywnymi myślami w stosunku do innych i do samych
siebie jest bowiem bezsensowna.
Czytanie Córek gór było dla
mnie męczarnią, wręcz zmuszałam się do brnięcia przez kolejne strony, i
do ich skończenia, zadając sobie pytanie „po co?” Mnóstwo słów niczego
nie wnoszących, mało treści, zero przesłania. Co autorka chciała
przekazać? Jakie głębokie myśli jej towarzyszyły, każąc przelewać na
papier tę grafomanię? Nie wiem. Wszystkie problemy teoretycznie
poruszone w powieści można znaleźć w innych lekturach, opisane w o wiele
bardziej interesujący sposób. To trzecia książka z serii "z miotłą",
którą czytałam i trzecia, która mi się nie podobała.
Komentarze
Prześlij komentarz