Dzień, w którym umarł Kapuściński

Powieść z legendarnym polskim reporterem w tytule poświęcona jest dziennikarzom - korespondentom wojennym. Otrzymujemy w niej przekrój konfliktów z całego świata, z lat między 80-tymi XX wieku, a drugą dekadą XXI wieku (wojna w Syrii, konflikt w Somalii). Główny bohater, Roberto Mayo uczestniczy w praktycznie wszystkich z nich.

Na pewno Ameryki nie odkryję, jeśli napiszę, że przy lekturze pojawia się szereg refleksji dotyczących tego specyficznego zawodu. Ludzie, którzy go wykonują, z własnej woli stawiają się w sytuacjach ekstremalnego niebezpieczeństwa. Jadą tam, skąd inni uciekają. Potrzebują adrenaliny, a taki styl życia jest uzależniający. Możemy ich podziwiać, patrzeć, jak na bohaterów, ale z drugiej strony zastanawiać się, czy ta gra jest warta świeczki. Czy warto narażać życie dla kawałka tekstu, albo zdjęć, które zainteresują świat na chwilę (w najlepszym razie), a potem i tak wszyscy o nich zapomną? Serio, zdjęcia nie ratują życia...

Tradycyjnie możemy się też zastanawiać, jak cienka jest ta granica, między reporterem pragnącym pokazać prawdę, a hieną, żerującą na cudzym nieszczęściu. Dla nich to tylko materiał, ich to nie dotyczy, gdyż czują się w jakiś sposób nieśmiertelni. Paradoksalnie, biorąc pod uwagę, iż fizyczne bezpieczeństwo jest ostatnim ze zmartwień ludzi wybierających taki zawód. Kończąc lekturę tej powieści, słuchałam w TV wywiadu z wolontariuszami, którzy działają właśnie na wojnie, w tym z byłym korespondentem wojennym. Ten ostatni zwrócił uwagę, że od jakiegoś czasu dziennikarze już w zasadzie nie mogą czuć się “bezpiecznie”, plakietka PRESS już nie chroni. Giną nie tylko przypadkowo, ale także są celem ekstremistów, terrorystów, walczących stron, chcących zwrócić na siebie uwagę. Bo kiedy zginie biały - korespondent, wolontariusz - zawsze jest szum, natomiast jak giną dziesiątki miejscowych, nikogo to nie obchodzi. Mieliśmy przykład tego w związku z niedawną śmiercią polskiego wolontariusza w Gazie. Od czasów wojny w Iraku upowszechniły się także porwania - co autor także podnosi w książce.

Czuł się pozbawiony płaszcza ochronnego zapewniającego nieśmiertelność, tego podświadomego i lekkomyślnego przekonania, które pozwala korespondentom wojennym pracować w miejscach, gdzie nikogo nie powinno być, ani ofiar, ani działaczy humanitarnych.

Biorąc to wszystko pod uwagę, bohaterowie książki wzbudzają we mnie bardzo mieszane uczucia - wybucha wojna, albo wydarza się jakaś tragedia, a oni się …cieszą. “Jest zajebiste tsunami”. Wydaje się, że to, co widzą bohaterowie na froncie, w ogóle ich “nie rusza” (poza nielicznymi wyjątkami). Twardziele “starej daty”? Niewątpliwie, skoro Mayo karierę zaczynał w latach 70-tych. Jak wskazuje tytuł, dla tych dziennikarzy wzorem i guru był Kapuściński. Autor nie uchwycił jednak w tej powieści ich prawdziwych motywów - co w zasadzie chcą oni osiągnąć, relacjonując konflikty i wojny (głównie)? Mayo sam nie dopuszcza do siebie zbyt wielu refleksji, nigdy nie zastanawia się, po co robi to, co robi. Nie wiedziałam jakim wartościom hołduje Roberto: co jest dla niego ważne: prawda, etyka dziennikarska, niezależność, przygoda, czy też poddaje się prądowi, który go niesie? Może dla autora to było oczywiste, ja się jednak naprawdę zastanawiam, co sprawia, że ktoś wybiera taki zawód i styl życia. Za to zauważyłam egoizm w traktowaniu innych, nawet najbliższych; inni dziennikarze, nawet przyjaciele to zarazem konkurencja, którą trzeba wyprzedzić w wyścigu do tego, kto pierwszy opublikuje sensacyjny materiał. No i oczywiście to wspomniane poczucie, że się jest nieśmiertelnym, a upływ czasu ich nie obowiązuje. Tego przekonania nie mają bliscy tych dziennikarzy - w trakcie lektury cały czas miałam w głowie takie osoby, jak Wojciech Jagielski i historię jego żony, Grażyny - cierpiącej na PTSD, mimo, że nigdy nie była na terenach objętych działaniami wojennymi. Przy takim trybie życia jednak trudno się ustatkować, dlatego wielu korespondentów pędzi życie samotnie. Przelotne romanse, związki na odległość, minimum zaangażowania - tak jest bezpieczniej. Mayo dochodzi do wniosku, że “czas się ustatkować”, kiedy zbliża się do 60-tki… To samo tyczy się jego ukochanej, fotografki, traktującej Roberta dość instrumentalnie i jeszcze bardziej lekkomyślnej, niż Mayo.  

Autor relacjonuje to w dosyć suchym, jak dla mnie tonie, pędząc do przodu i szybko przeskakując między kolejnymi datami i miejscówkami, większą uwagę poświęcając relacjom z trwających akurat konfliktów, zawodowym poczynaniom bohaterów, niż ich emocjom, czy dylematom. Te ostatnie kwestie zostały potraktowane bardzo powierzchownie moim zdaniem, ważniejsze są przygody, ekscytacja, adrenalina, znalezienie się w pod ostrzałem, szaleńcza ucieczka przed rebeliantami, albo wciągnięcie w wewnętrzne sprawy zwaśnionych stron. Dramatycznych wydarzeń jest tu od groma, można być stworzyć na tej bazie ze 20 książek. Dla Lobo zasługują ledwie na kilka zdań wzmianki i - lecimy dalej. Brakowało mi równowagi między opisem tych dwóch sfer: sensacją a tym, jak takie życie na krawędzi skutkuje dla bohaterów.  Ewentualne konsekwencje takiego stylu życia, jak problemy psychiczne (PTSD, depresja, psychozy), uzależnienia,kryzysy osobiste, żałoba, zostały przez Lobo potraktowane bardzo marginalnie, na zasadzie “show must go on”, przez co powieść ta mocno traci. Dodatkowo w powieści występuje bardzo dużo postaci, ale wiele z nich jest słabo zarysowanych, w efekcie czego często nie wiedziałam w ogóle co to są za ludzie. W szczególności tyczy się to osób spotykanych przez Mayo na wojennym froncie: przewodnicy, tłumacze, przedstawiciele walczących stron. Za dużo tego w jednym kotle -  powieść jednak rządzi się innymi prawami i wymaga czegoś więcej, niż artykuł, czy nawet reportaż.

Czy "dzień, w którym umarł Kapuściński" to symboliczny koniec pewnej epoki - zaangażowanych korespondentów, którzy zjeździli świat i mieli jakąś prawdę do opowiedzenia?  Cała ta machina medialna kręci się coraz szybciej - to też autor pokazuje w książce. Zmiany, jakie nastąpiły w branży, w związku z kryzysem 2008 roku i nastąpieniem ery internetu. Coraz większa komercjalizacja treści, zmuszająca reporterów i dziennikarzy do coraz większego wysiłku, żeby pokazać coś, co się przebije przez cały ten informacyjny szum.

Wielowymiarowe historie objaśniające skomplikowany świat ulotniły się jak kamfora. To, co nieistotne zastąpiło to, co ważne, pośpiech wyparł cierpliwość, marność zakradła się wszędzie. Media zaczęły grzęznąć w banalnych historiach z pikantnymi nagłówkami (...) Z redakcji wyrzucono weteranów i tych najbardziej niesubordynowanych.
(...) prawda przestała być etycznym kręgosłupem naszego społeczeństwa, nie jest już użyteczna. Ludzie nie domagają się rzetelnych informacji, nie mają potrzeby zbudowania własnego punktu widzenia na otaczający nas świat. Czytelnik ery globalizacji nie czyta, jedynie skubnie coś tu i tam, żeby mieć jakąś opinię, która pomoże mu utrzymać się w grupie. Wszystko dzieje się tak szybko, że nie ma miejsca na refleksję. Media poniekąd doprowadziły do tej sytuacji (...). Jedynie garstka środków masowego przekazu chce nadal dostarczać informacji na wysokim poziomie, jakich nie znajdziesz na Twitterze.
To jest jeszcze bardziej aktualne teraz, w dobie fake newsów i AI. Dziennikarze prasowi to wymierający zawód - kto dziś czyta gazety? Aczkolwiek przyjaciel Mayo, księgarz, twierdzi, że to tylko kolejna (gruntowna) przemiana, jaką przechodzi nasza cywilizacja.

Powieść Ramona Lobo to hołd złożony korespondentom wojennym, ciekawy głos w dyskusji na temat sensu i przyszłości tego zawodu, jak również szerzej dziennikarstwa, coraz bardziej zagrożonego byciem zastąpionym przez tzw. gównodziennikarstwo.

Metryczka:
Gatunek: powieść
Główny bohater: Robert Mayo
Miejsce akcji: cały świat
Czas akcji: XX/XXI wiek
Ilość stron: 360
Moja ocena: 4/6
 

Ramon Lobo, Dzień, w którym umarł Kapuściński, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2022

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później