Polski autoholizm jest faktem. Jesteśmy uzależnieni od samochodów - wystarczy popatrzeć na to, co dzieje się na polskich ulicach: na ilość samochodów, na zastawione autami chodniki, trawniki i drogi ewakuacyjne, auta wjeżdżające wszędzie, a także na “kulturę” jazdy i stosunek kierowców do innych uczestników ruchu drogowego. Dla mnie -jako osoby niezmotoryzowanej - jest to jeden z najgorszych aspektów życia w Polsce. Dlatego kiedy zobaczyłam zapowiedź tej książki, wiedziałam, że to jest mój must read i byłam też gotowa na jej obronę, gdyż przewidywałam że od razu zlecą się zacietrzewieni kierowcy, dla których każda krytyka to obraza majestatu. Nie zlecieli się, pewnie po prostu dlatego, że choć samochód mają prawie wszyscy, to nie wszyscy kierowcy czytają książki. A i reguły stosujące się do uzależnień mówią, że osoby uzależnione wypierają problem, więc po tego typu książkę raczej nie sięgną. Tym niemniej pojawiły się merytoryczne głosy krytyczne i ja - po lekturze - muszę się do nich przychylić, bo jednak Autoholizm trochę mnie rozczarował.

Po pierwsze w zasadzie nie dowiedziałam się niczego, czego już bym nie wiedziała, czy to z innych lektur (problem podnoszony w Nie zdążę, czy Betonozie) czy własnego doświadczenia. O tym, co mnie wkurza pisałam już w tekście o Nie zdążę. Od czasu powstania tego tekstu miało miejsce oczywiście wiele innych incydentów “drogowych”, które mogłabym opisywać, z których najbardziej drastyczna miała miejsce całkiem niedawno, przed świętami wielkanocnymi, kiedy miałam poczucie, że faktycznie omal nie zginęłam na pasach, przejechana przez pędzący (ze stówę na godzinę) samochód, który nawet nie zwolnił, widząc, że inne samochody zatrzymały się przed przejściem… jak widać nowe przepisy dotyczące przepuszczania pieszych na pasach niewiele zmieniły. Jednocześnie w stosunku do przechodniów cały czas obowiązuje narracja victim blaming, stosowana nie tylko przez kierowców, ale także przez władze. Pieszy “sam jest sobie winien”. Bo powinien uważać, bo na pewno sam wlazł pod koła patrząc w telefon, "wtargnął" na jezdnię… Prowadzone są nawet kampanie skierowane do pieszych - a ja się pytam, gdzie są kampanie skierowane do kierowców, którzy też przecież nagminnie korzystają z komórki siedząc za kółkiem? Owszem, pieszy powinien “uważać” we własnym interesie, skoro nie uważają kierowcy - bo jak co, to on będzie bardziej poszkodowany - ale to jest prawo siły, a my przecież chcemy żyć w państwie prawa, prawda? Polskie prawo to jednak fikcja, tak długo, jak długo przepisy nie są egzekwowane, a kierowcy je łamiący (np. parkujący na chodnikach) są traktowani przez policjantów pobłażliwie. Policjant wszak też kierowca... Do uzależnionych należą także przedstawiciele służb porządkowych czy władz, więc stają oni bardziej po stronie kierowców, niż pieszych/rowerzystów.  

Marta Żakowska pisząc o polskim autoholizmie sięga do wiedzy psychologicznej, mówiącej o tym, że uzależniony wypiera swój problem i stosuje przeróżne strategie obronne (np. zrzucanie winy na innych). Tymczasem uzależnienie skutkuje także cierpieniem otoczenia, skutkami społecznymi. W przypadku samochodozy jest ich sporo: niebezpieczne ulice (podobno wypadki komunikacyjne są na trzecim miejscu powodów zgonów w Polsce po chorobach serca i raku - a czy ktoś się tym przejmuje tak jak wymienionymi chorobami?), skutki zdrowotne (poza zgonami i problemami zdrowotnymi wywołanymi wypadkami trzeba doliczyć także te pośrednie związane z brakiem ruchu, czy zanieczyszczeniem środowiska), środowiskowe (jw. - zanieczyszczenie powietrza i nie tylko, emisja CO2, przyczyniająca się do globalnego ocieplenia, a poza tym Żakowska pisze także o skutkach zalewania miast betonem i “ciemnej infrastruktury” dla podnoszenia się temperatury, szczególnie w miastach). Wskutek samochodozy cierpi przyroda - wycinane drzewa, drogi przecinające tereny zielone i zaburzające naturalne siedliska zwierząt. Hałas, smród i kurcząca się zieleń - nie wpływa to dobrze na ludzką psychikę. Samochody przyczyniają się też do zanikania więzi społecznych, bo zamiast kontaktu z innymi ludźmi zamykamy się w ciasnej metalowej puszce. Wreszcie wspomnę o tak banalnej kwestii (pominiętej zresztą w książce) jak estetyka miejsc, w których żyjemy - sorry, ale niech ktoś mi pokaże miejsce zastawione samochodami, które jest ładne. Zdjęć tego typu, jak zamieszczonych w książce, każdy z nas może zrobić setki.

Dlaczego więc sobie to robimy? Każde uzależnienie powstaje dlatego, że jego przedmiot daje nam przyjemność, czy ulgę. A samochód jest przedstawiany zawsze w kontekście wolności, radości życia (wystarczy popatrzyć na reklamy samochodów) oraz wygody. W kulcie samochodów jesteśmy wychowywani od małego. Żakowska pokazuje także jak przemysł samochodowy zawładnął światem, powodując zmianę naszej mentalności taką, że dziś nie wyobrażamy sobie, że może być inaczej, niż korki, zastawione autami chodniki i infrastruktura drogowa zajmująca coraz więcej miejsca. Pokazanie skąd w ogóle wzięły się samochody i jakie metody zastosowały koncerny samochodowe jest ważne dla pokazania podłoża problemu i podważenia powszechnego przekonania, że "tak musi być" i "że nie da się tego zmienić". To znaczy przekonania w Polsce, bo w innych krajach już ta mentalność się zmienia - o czym też pisze Żakowska, opisując różne rozwiązania stosowane na świecie.*  Tylko, że w Polsce dochodzi jeszcze kilka innych kwestii - chodzi nie tylko o to, że "Polacy kochają samochody", ale o to, że po prostu nie mamy innego wyjścia, jak je kochać. W Polsce po prostu samochód trzeba mieć, żeby być mobilnym.

Wszystko to jest bardzo ciekawe, ale pies pogrzebany w przypadku Autoholizmu jest w tym, że wydaje mi się, że autorka ledwo liznęła temat. Np. opowiada o psychologii tego zjawiska, ale sama mogłabym tu opowiedzieć duuużo więcej… brakowało mi np. poruszenia kwestii stosunku kierowców do pieszych i rowerzystów, gdzie generalnie jest bardzo dużo pogardy, agresji i braku empatii. Polscy kierowcy po prostu uważają się za kogoś lepszego od innych uczestników ruchu drogowego, a utwierdza ich w tym polityka państwa i panujący klimat społeczny. Nagminne jest reagowanie agresją na zwrócenie (słusznej) uwagi, przy czym takiemu kierowcy, który np. zastawił chodnik nie przyjdzie do głowy, że utrudnia innym życie, a wśród pieszych mogą być osoby i niepełnosprawne, i starsze, i z wózkiem, generalnie takie, dla których lawirowanie między samochodami jest problematyczne. Dziwne jest to, że ta swoista “ślepota” dotyka nawet osoby, w innych aspektach życia całkiem mądre. Na przykład mój kolega, ostoja spokoju i rozsądku, w jakiejś dyskusji na ten temat rzucił z rozdrażnieniem, że “jezdnia jest dla samochodów”. A mnie w tym momencie przed oczyma stanęły te auta stojące na chodnikach… a chodniki wszak, zgodnie z powyższą filozofią są “miejscem dla pieszych”? Zatem dyskusje na ten temat zawsze kończą się kłótnią, w której kierowcy udowadniają, że pieszy jest problemem, zawalidrogą, którego najlepiej nie powinno być (nie wspominając już o rowerzystach). Kiedyś nawet w internecie natknęłam się na komentarz, w którym internauta stwierdzał, że piesi powinni mieć “uprawnienia do poruszania się po chodnikach” (sic!), bo to, co na nich wyprawiają, nie mieści się w głowie. Hmm, ciekawe co też takiego strasznego mogą ci piesi robić na chodniku (bo konkretów w tym komentarzu nie było). Tudzież myślę, że sporo jest osób myślących jak ten pan, który komentował wypadek potrącenia pieszego na chodniku, z uporem maniaka argumentując że była to wina pieszego, który nie “myślał” i sam wszedł pod samochód. Powtórzmy: na chodniku. Jest też wielu kierowców, którzy pouczają pieszych czy rowerzystów (nieproszeni oczywiście), jak ci się mają poruszać, czy gdzie jest ich miejsce… Osobiście miałam do czynienia z takim panem, który uznał, że może we mnie wjechać skuterkiem (a zatem wystarczy nawet taki środek transportu, by poczuć się lepszym od pieszego) mimo tego, że z powodzeniem mógł mnie ominąć, bo rzecz działa się na kompletnie pustej bocznej uliczce, miejsca było od groma, a pan widział mnie z daleka. Po czym, kiedy zwróciłam mu uwagę, ze złośliwym uśmieszkiem pouczał mnie, że “nie przechodziłam na pasach”. Szkopuł w tym, że na tej uliczce nie ma żadnych pasów (o czym ten pan na pewno doskonale wiedział), więc zgodnie z rozumowaniem tego mistrza kierownicy - musiałabym przez nią przefrunąć, by dostać się do pracy. Pomijam już myślenie, że skoro pieszy przechodzi nie na pasach, to można go przejechać. Analogicznie - czy jeśli kierowca nieprawidłowo zaparkuje, a ja porysuję mu lakier i spuszczę powietrze z opon, to wolno mi, bo parkujący złamał przepisy? Już widzę te oburzenie kierowców, traktujących swoje pojazdy z takim nabożeństwem, że nawet dotknąć ich nie można… Często więc podejście kierowców, tudzież niestety tych, którzy powinni mitygować ich zapędy - nie tyle ociera się o absurd, ale po prostu jest czystym absurdem.  


Bierze się to ze zbudowanego w nas przekonania, że miasto jest dla samochodów, a infrastruktura winna być podporządkowana ich potrzebom. Skutkiem czego dba się tak naprawdę tylko o interesy kierowców, interesy osób niezmotoryzowanych spychając na drugi, trzeci plan… Kierowców więc usprawiedliwiamy, bo “on tylko na chwilę”, “gdzie miałam zaparkować”, “ ja tu z dostawą”, “przecież jest jeszcze miejsce”, “sam wszedł mi pod maskę”. Tymczasem takiego samego usprawiedliwienia jakoś nie ma dla pieszych, rowerzystów, którzy też przecież są ludźmi i mają prawo się zagapić, czy nie pomyśleć. Świadczy to o tym, że gdzieś to wszystko zaszło za daleko, skoro samochód jest dla nas ważniejszy od drugiego człowieka. 

Zresztą, autohilizm przejawia się także w wielu różnych sytuacjach życiowych. Weźmy np. postawę pracodawcy, który milcząco zakłada, że pracownicy przyjeżdżają do pracy samochodem. Potrzeb tych, którzy docierają inaczej - nie uwzględnia. Np. nie daje możliwości elastycznego czasu pracy, a przecież autobus jedzie zgodnie z własnym rozkładem, a nie zgodnie z grafikiem zakładu pracy. Brak także możliwości "zaparkowania" roweru - gdyby ktoś miał "fantazję" przyjechać w ten sposób do pracy (a wnoszenie roweru do budynku jest wręcz zakazane!).

Podniesienia tych problemów - i co z tym zrobić - brakowało mi w książce. A wydaje mi się, że to wszystko jest ważne, żeby pokazać podłoże owego naszego autoholizmu i podważyć powszechne przekonanie, że "tak musi być" i "że nie da się tego zmienić". Odpowiedzią na ów “niedasizm” są liczne przykłady ograniczania ruchu samochodowego z innych krajów. I tu zgadzam się z innymi czytającymi, że autorka poświęca im za dużo miejsca, podczas gdy mało jest o Polsce. Być może wynika to z tego niestety, że nie ma o czym pisać. Bo w rzeczonej kwestii robi się u nas niewiele i raczej polega to na pudrowaniu rzeczywistości, niż na realnych działaniach (co konkluduje Żakowska). Fakt, ale zarazem autorka wspomina o Jaworznie, jako jedynym mieście w Polsce, które podjęło jakieś realne kroki - ale już opisu tego, co zrobiono - nie ma. A samo się prosi…

Brakowało mi rozmowy z włodarzami miast, osobami, które o tym wszystkim decydują - co oni właściwie sobie o tym myślą? Można sobie pisać do woli o inicjatywach obywatelskich, o ruchach na rzecz… , ale w przypadku kiedy problem jest systemowy, to tego typu ruchy nic nie dadzą, sorry. I sami kierowcy też temu nie zaradzą, tu zmiana musi iść z góry i zmiana ta musi być zrobiona "z głową"..A jak wygląda to poza miastami, bo przecież mieszkańców terenów pozamiejskich dotyka nie tylko samochodoza, ale i wykluczenie transportowe? Na ten temat reportaż właściwie milczy. Może dlatego, że miało być o mieście, ale przecież poza miastem autoholizm też istnieje, tyle tylko, że ma inne, bardziej "życiowe" oblicze. A propos tego, wiadomo, że aby w Polsce dostać się do jakiejś mniejszej miejscowości, posiadanie auta jest niezbędne - i tym też uzasadniamy jego użycie. W weekendy i wakacje chcemy odpocząć od zasmrodzonego miasta i tłumnie wyjeżdżamy na "łono przyrody" (zaśmiecając ją przy okazji). Ale gdyby w miastach było więcej zieleni, gdyby były budowane tak, by ich mieszkańcy nie męczyli się w hałasie, brudzie i gorącu - zapewne mniej ludzi miałoby potrzebę z nich wyjeżdżać, a zatem korzystać z samochodów... Taka dygresja.

Pesymistyczny wniosek płynie z tej książki, że póki co tkwimy w błędnym kole i światełka w tunelu nie widać. Mentalność, wzorce wpajane nam od dziecka zazębiają się tu ze stosowanymi w dziedzinie transportu rozwiązaniami, stawiającymi na kołowy transport indywidualny. Co sprawia, że problem staje się mocno systemowy i podobny do węzła gordyjskiego. Trudno go rozwiązać, czy przeciąć, skoro wszyscy są współuzależnieni… Bo do Polaków nie przemawiają żadne argumenty: ani te o katastrofie klimatycznej, ani o zdrowiu, ani o inflacji i kosztach paliwa, a także eksploatacji pojazdu. Podtrzymują zaś tę sytuację decydenci - obiecanie nowej drogi, czy parkingu jest łatwym kawałkiem kiełbasy wyborczej, skoro [prawie] wszyscy jeżdżą autami. Nota bene na moim osiedlu w ubiegłym roku właśnie dlatego nie przeszedł budżet obywatelski dla bibliotek…

Autoholizm - olaboga - nie odpowiada na tytułowe pytanie “jak odstawić samochód w polskim mieście” (pytanie nomen omen dwuznaczne, bo można je równie dobrze zrozumieć jako “jak zaparkować samochód….”). Moim zdaniem - to, co sobie sami stworzyliśmy - staje się dla nas coraz bardziej pułapką. Bo paliwo i samochody coraz droższe, a ich użytkowanie (w mieście) staje się coraz bardziej uciążliwe. Wiele osób szuka więc alternatywny - to nie jest tak, że nie próbujemy - ale każda z dróg okazuje się ślepym zaułkiem. Rower? Tylko dla niektórych, bo nie zawsze się da dojechać bezpiecznie rowerem, bywa za daleko, a np. w miejscu pracy nie ma warunków, żeby się "ogarnąć", a nawet żeby zostawić bezpiecznie rower. Zbiorkom? Nawet w dużych miastach funkcjonuje on często tak, że korzystanie z niego to ostateczność; poza miastem, to już w ogóle; kolej w Polsce staje się coraz bardziej środkiem transportu dla hobbystów. Co pozostaje? Hulajnoga? Zatem nawet osoba, która chce - często po prostu nie ma alternatywy, i to nie z własnej winy. Tymczasem problem naprawdę wymaga rozwiązań, gdyż już nawet abstrahując od wymienionych wyżej "skutków ubocznych", to jeszcze wchodzi banalna rzecz - gdzie pomieścić te 20 już prawie milionów samochodów? Przestrzeń w miastach przecież nie jest z gumy.

Nie uważam, że klasyczny zarzut, o tym że książka jest dla przekonanych, a nieprzekonanych i tak nie przekona, jest tu trafny. Oczywiście, że książka jest dla przekonanych, ci którzy są autoholikami raczej do niej nie zajrzą - co już ustaliliśmy na początku. Poza tym pokażcie mi jakiegoś -holika, któremu w wyleczeniu się z uzależnienia pomogła lektura. Natomiast uważam, że w tym przypadku ważny jest każdy głos w temacie, który jest w Polsce tak kluczowy, a tak lekceważony.  Tyle, że książka ta wymaga na pewno rozwinięcia i dopracowania.


No i miało być krótko, tylko na potrzeby LC, a wyszedł elaborat. Ale to pokazuje po prostu, jak ważny jest to dla mnie temat i że nie potrafię się powstrzymać od głosu w tej sprawie. 

Metryczka:
Gatunek: reportaż
Główny bohater: autoholizm
Miejsce akcji: Polska
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 272
Moja ocena: 3,5/6
 
Marta Żakowska, Autoholizm. Jak odstawić samochód w polskim mieście, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2023
 

*Analogiczna sytuacja zachodzi zresztą z mediami społecznościowymi - ktoś to wymyślił, żeby się wzbogacić, wmawiając ludziom, że nie mogą bez tego się obejść. Teraz wszyscy jesteśmy uzależnieni i nie wiemy, jak z tego zrezygnować, mimo że widzimy, że media społecznościowe przynoszą nam więcej szkody, niż pożytku…

 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później