Nie zdążę
Polikwidowane trasy autobusowe i kolejowe. Rozkłady jazdy od
czapy wzięte – nie uwzględniające np. połączeń z przesiadkami, zmuszające ludzi
do długiego czekania na kolejne połączenie. Pociąg, który 100km jedzie 8
godzin. W wielu miejscowościach wręcz brak transportu publicznego – to polska
rzeczywistość. Brak jakiegokolwiek argumentu przemawiającego za tym, by
porzucić wygodny samochód i przesiąść się do autobusu, i wcale się nie dziwię
ludziom, że wybierają auto. Nie tylko dlatego, że to „wolność i wygoda”, ale
też po prostu chcąc, nie chcąc. To z kolei jeszcze zmniejsza liczbę osób
korzystających z autobusów i pociągów, co oczywiście jest pretekstem do
kolejnych cięć nieopłacalnych połączeń. I błędne koło się zamyka. Zastanawiam się, jak do tego doszło. Pamiętam jeszcze 20 lat temu, to tak nie wyglądało. Samochód nie był dobrem aż tak powszechnym i koniecznym do życia, z powodzeniem udawało mi się poruszać komunikacją publiczną, nie odczuwając z tego powodu jakiegoś znacznego dyskomfortu. A potem stopniowo zaczęło się to zmieniać, aż doszliśmy do absurdalnej, moim zdaniem sytuacji, kiedy ktoś, kto samochodu nie ma, jest w pewnym sensie osobą upośledzoną.
Reportaż Olgi Gitkiewicz jest wstrząsający, bo pokazuje, jak
w Polsce zamordowano de facto transport zbiorowy. W biednym PRL-u był, we
wspaniałej „wolnej Polsce” go nie ma. Okazuje się, że to wszystko, co opisałam
powyżej, to skutek celowych działań. I efekt myślenia, że wszystko powinien
uregulować rynek i że wszystko powinno na siebie zarabiać. Nawet szkoła i park,
nie mówiąc już o kolei. „Nie da się”. W innych krajach (jak chociażby w
sąsiednich Czechach) się da, ale u nas „się nie da”. Transport nie jest
traktowany w Polsce jako coś, co trzeba ludziom zapewnić – nie, to problem,
który został przerzucony na obywateli – radźcie sobie sami. No i jest jeszcze
kwestia tego, że lansowany transport indywidualny to rozwiązanie
nieekologiczne, które niedługo obróci się przeciwko nam – podobnie jak
stawianie na węgiel zamiast ekologicznych źródeł energii.
Bulwersująca jest zwłaszcza pierwsza połowa książki,
dotycząca ruchu kołowego, w tym relacji kierowca - pieszy. Taka nierówność
pomiędzy uprzywilejowanymi kierowcami, a innymi uczestnikami ruchu – po prostu
boli. Kierowcy uważają się za lepszych i ważniejszych, niż piesi, czy – nie daj
boże – rowerzyści. To trzy grupy ludzi, które wzajemnie się nienawidzą. Zostały
one zantagonizowane głównie przez brak kultury poruszania się po drodze oraz
kiepską infrastrukturę. Ile razy słyszałam od znajomych kierowców, że dla rowerzystów absolutnie nie ma miejsca na jezdni - bo jest niebezpiecznie. Ciekawe tylko dlaczego jest tak niebezpiecznie? Ale owszem, to jest niebezpieczne, dlatego wielu rowerzystów łamie
przepisy i jeździ po chodnikach, bo lepiej narazić się na mandat, niż
stracić życie, przez kierowcę, któremu rowerzysta na drodze
przeszkadzał. Rowerzysta na drodze to dla kierowcy dodatkowy problem. Pamiętam taką dyskusję, w której padł argument, że kiedy jest korek, to rowerzysta też powinien stać w tym korku, a nie podjeżdżać do przodu, no bo przecież za chwilę ten kierowca, który raz już wyprzedził tego rowerzystę, będzie musiał go wyprzedzić jeszcze raz. No i się pewnie zmęczy biedaczek... A fakt, że jeżdżę do pracy rowerem wzbudza ciągle prawie że sensację i
traktowany jest prawie jak bohaterstwo. Długość trasy: 8 kilometrów.
Oczywiście, kiedy zaczyna się dyskusja na ten temat,
zawsze pada hasło: ja jestem i kierowcą, i pieszym, i rowerzystą, więc
wiem, jak to jest. Jasne, typowe „błędy popełniają wszyscy, ale nie ja”.
Tymczasem żaden kierowca, który pieszym jest najczęściej tylko o tyle, ile musi
przejść od swojego domu/biura do samochodu, nie zrozumie osoby, która kierowcą
nie jest i jest zdana na siłę własnych nóg, tudzież na transport publiczny, w
tym musi uciekać przed piratami drogowymi, którzy nie zatrzymują się na pasach,
czy wjeżdżają w kałuże opryskując przechodniów. Typowa sytuacja (opisana także w książce) to także taka, kiedy na
jednym pasie kierowca się zatrzymuje i przepuszcza pieszego, ale kierowca z
drugiego pasa nie ma takiego zamiaru. Jedno z najcięższych wykroczeń w ruchu drogowym. Popełniane nagminnie.
Do tego w Polsce wina za wypadki z udziałem pieszych jest
zrzucana na ofiary – piesi sami sobie są winni, bo nie uważają, wchodzą na
pasy, idą z nosem w telefonie, itp. To narracja podobna do tej, kiedy ofierze gwałtu
mówi się, że sama się prosiła, bo miała za krótką spódniczkę. Pieszy musi mieć
oczy koło głowy, musi kluczyć i lawirować po mieście między samochodami, w tym samochodami zajmującymi miejsce na chodnikach, za to
kierowcom wolno wszystko. Rowerzyści najlepiej w ogóle nie powinni jeździć po drodze, bo to niebezpieczne
- owszem, tyle tylko,
że rowerzysta ma takie samo prawo jechać po jezdni, jak samochód - jest
równorzędnym uczestnikiem ruchu drogowego, o czym oczywiście kierowcy
zapominają. I jeszcze niektórzy kierowcy pytają, czemu mają brać
odpowiedzialność za „błędy pieszych”. Może dlatego, że piesi i rowerzyści są
słabszymi uczestnikami ruchu drogowego, a słabszy zawsze powinien być bardziej
chroniony? Czy jeśli pieszy nawet wyjdzie nieuważnie na drogę, to kierowca go
może przejechać, bo przecież „to błąd pieszego”? A jakby tak ten sam kierowca
zajechał drogę tirowi, to kierowca tego tira też może go przejechać, bo
odpowiedzialność ponosi kierowca osobówki? Tak, czy siak, według polskich
włodarzy pochylenie się nad kwestią praw pieszych nie jest potrzebne, bo ustępowanie pieszym nie leży w naszej
kulturze…. Szczerze mówiąc, kiedy widzę, co się dzieje na polskich drogach, tę postępującą samochodozę, jak
ludzie wzajemnie siebie traktują i jak podchodzą do przepisów, to zimny
pot mnie oblewa. Bo jest coraz gorzej.
Panuje w Polsce kult samochodu. Wpajany jest on nawet dzieciom – teraz dzieci wozi się autem, nawet do szkoły. Są dzieci, które nigdy nie jechały autobusem, czy tramwajem, jako nastolatkowie też nie pojadą, marzą tylko o prawie jazdy i własnym samochodzie. Znam to z własnego otoczenia. Tacy ludzie jako dorośli też nie będą jeździć transportem zbiorowym, bo mają wpojone przekonanie, że jest w tym coś złego. Tramwaje śmierdzą, a jeździ nimi tylko plebs. Niektórzy nie wiedzą nawet jak skasować bilet. Samochód za to jest wyznacznikiem statusu społecznego. Zatem liczba samochodów rośnie – w Polsce jest ich więcej, niż w krajach zachodnich. Kiedyś jedna rodzina miała jeden samochód, dziś każdy członek musi mieć własne auto, bo przecież każdy gdzieś dojeżdża. Powoduje to oczywiście coraz większe: obciążenie dróg, korki, smog, wykorzystanie zasobów naturalnych. Miasta są zalewane betonem, bo trzeba ciągle nowych miejsc parkingowych. Czy naprawdę to takie dobre rozwiązanie?
Panuje w Polsce kult samochodu. Wpajany jest on nawet dzieciom – teraz dzieci wozi się autem, nawet do szkoły. Są dzieci, które nigdy nie jechały autobusem, czy tramwajem, jako nastolatkowie też nie pojadą, marzą tylko o prawie jazdy i własnym samochodzie. Znam to z własnego otoczenia. Tacy ludzie jako dorośli też nie będą jeździć transportem zbiorowym, bo mają wpojone przekonanie, że jest w tym coś złego. Tramwaje śmierdzą, a jeździ nimi tylko plebs. Niektórzy nie wiedzą nawet jak skasować bilet. Samochód za to jest wyznacznikiem statusu społecznego. Zatem liczba samochodów rośnie – w Polsce jest ich więcej, niż w krajach zachodnich. Kiedyś jedna rodzina miała jeden samochód, dziś każdy członek musi mieć własne auto, bo przecież każdy gdzieś dojeżdża. Powoduje to oczywiście coraz większe: obciążenie dróg, korki, smog, wykorzystanie zasobów naturalnych. Miasta są zalewane betonem, bo trzeba ciągle nowych miejsc parkingowych. Czy naprawdę to takie dobre rozwiązanie?
W drugiej połowie książki, gdzie mowa o kolei, reportaż robi się
mniej konkretny, trochę abstrakcyjny, trochę chaotyczny. Jak Polska kolej nie
przymierzając...trudno uwierzyć w to, że na kolei w Polsce panuje taki r…..dol.
Rozkład – słowo zaiste dwuznaczne w tym kontekście. I autorka chyba nie dała
rady tego ogarnąć…Widać, jak brnie w te kolejowe zawiłości i się gubi.
Ostatecznie pod koniec brak jakichś wniosków, jakiejś konkluzji. Z drugiej
strony, jaka ona mogłaby być? Jako, że kierowcy i zwolennicy ruchu drogowego
stali się w Polsce większością (wskutek takiej, a nie innej polityki dot.
transportu), to światełka w tunelu nie widać. Skończy się chyba dopiero, jak
skończy się ropa…
Wybaczcie te moje liczne przemyślenia, ale temat jest dla mnie drażliwy, bo wykluczenie komunikacyjne dotyczy mnie osobiście. Lektura była bolesna i emocjonalna, ale za nią dziękuję, bo o tym problemie w Polsce się nie mówi. Sama natomiast mogę na ten temat opowiedzieć
wiele historii, takich jak w książce Nie zdążę. Jest wiele miejsc (w Polsce),
do których kiedyś mogłam dojechać, a teraz już się nie dostanę, bo połączenie
zostało zlikwidowane. W mieście, w którym mieszkam też komunikacja jest
zorganizowana tak sobie i widać po niej także ruchy mające na celu „wygaszanie
popytu”. Autobusy jeżdżące nie częściej, niż co pół godziny, albo trasy ustalone tak, że autobus objeżdża całe miasto, zwiedza
wszystkie zakamarki, i dostanie się z punktu A do punktu B zajmuje godzinę (gdzie samochodem można dojechać w 15 minut). Nie
wspomnę już o braku buspasów i staniu w korkach. Albo centrum przesiadkowe
wybudowane za miliony, tylko, że zabrakło parkingu, żeby potencjalny kierowca
mógł zostawić swój pojazd. Takie historie nie zachęcają do korzystania z
transportu publicznego. Co więcej, życie dopisuje coraz to nowe scenariusze, coraz to nowe przykłady - ostatnio dowiedziałam się, że w moim mieście zostały zlikwidowane wszystkie punkty obsługi pasażera, które znajdowały się w centrum. Zostały przeniesione na peryferia miasta. Rozumiem, że do owych punktów mam dojechać samochodem? Kolejny przykład: nieszczęśliwie się składa, że
pracuję przy ruchliwej trasie szybkiego ruchu i żeby dostać się do pracy, muszę
przedostać się przez tę drogę. Codziennie zastanawiam się, kiedy zginę na pasach.
Nie zliczę ile razy zdarzyło mi się uciekać, albo zatrzymywać przed pędzącym
samochodem. Zapewne problem był duży, gdyż ostatnio przejście, którym przechodziłam, najbliżej mojego miejsca pracy...zlikwidowano. Zapewne, aby ułatwić życie kierowcom, bo przecież nie pieszym, dla których droga na drugą stronę ulicy wydłużyła się tym sposobem o kilkaset metrów. A przejście na kolejnych pasach, wcale nie jest bezpieczniejsze.
Zaczął się sezon rowerowy, więc w mediach co chwilę doniesienia o kolejnych wypadkach z udziałem rowerzystów. Ostatnio kierowca specjalnie potrącił dwójkę rowerzystów, bo mu zawadzali na drodze... a co, niech wiedzą, kto tu jest panem. A moja koleżanka, która nie jeździła autem od 20 lat (i zupełnie nie pamięta, jak się to robi, choć prawo jazdy teoretycznie ma) stwierdziła, że jednak kupi sobie samochód, bo bez niego nie da się dziś funkcjonować...
W czasie pandemii kierowcy znowu są wygrani. Wiadomo,
jechać autobusem, czy tramwajem – strach. A u lekarza czy fryzjera informacja: okrycie wierzchnie proszę pozostawić na zewnątrz
(w samochodzie). Problem w tym, że przyjechałam autobusem... Boję się nawet zastanawiać, jak transport publiczny
zniesie tę całą pandemię.
Olga Gitkiewicz, Nie zdążę, Wyd. Dowody na istnienie, 2019
Metryczka:
Gatunek: literatura faktu
Gatunek: literatura faktu
Główny bohater: transport
Miejsce akcji: Polska
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 237
Moja ocena: 5/6Olga Gitkiewicz, Nie zdążę, Wyd. Dowody na istnienie, 2019
Komentarze
Prześlij komentarz