Wierzyliśmy jak nikt

Mam mieszane odczucia w stosunku do tej powieści. Na pewno książka podejmuje ważki temat. Lata 80-te, pojawienie się wirusa HIV i epidemia AIDS w środowisku najbardziej na to narażonym, czyli gejów. Przerażające cierpienia, które powodowała ta choroba w czasach, kiedy nie było na nią żadnych skutecznych lekarstw. Psychiczne tortury związane z oczekiwaniem na wynik testu, gdzie pozytywny był wyrokiem śmierci. Umrzeć można było z najbłahszego powodu. Codzienna obsesyjna obserwacja własnego ciała w poszukiwaniu jakichkolwiek objawów, mogących świadczyć o nadchodzącej chorobie. A do tego zmowa milczenia w społeczeństwie, bo przecież problem nie dotyczył „normalnych” ludzi. Nietolerancja w stosunku do środowiska LGBT. Oraz cały szereg uprzedzeń, związanych ze strachem przez zarażeniem się AIDS – w czasach, kiedy nie było jeszcze wiadomo dokładnie, jak to działa. Zresztą z tego typu uprzedzeniami można spotkać się jeszcze i dziś, pomimo trwającej już wiele lat akcji edukacyjnej. Jakie przerażające musiało być znalezienie się nagle w centrum tego wszystkiego, ze świadomością miecza wiszącego nad własną szyją… oraz szyjami przyjaciół, którzy odchodzili jedni po drugich. Co uświadamia nam naszą własną śmiertelność.
- To zawsze tylko kwestia czasu, prawda? (…) Czekamy tylko, aż świat się rozpadnie. Kiedy wszystko trzyma się kupy, jest to zawsze li tylko jakiś stan przejściowy. 
Jednocześnie to nie jest książka, którą łatwo zrozumieć, która wciąga i nie pozwala porzucić lektury. Trochę nie rozumiem sposobu, który wybrała autorka, żeby opowiedzieć o dramacie chicagowskich gejów. Powieść jest rozwlekła, obfitująca w dłużyzny i miałam wrażenie, że istotne sprawy są tu pokryte masą nieistotnych i nieciekawych szczegółów, i że wątek gejowski jest wątkiem pobocznym. Przez większą część powieści śledzimy perypetie związane z darowizną cennych dzieł sztuki do galerii, w której pracuje główny bohater. Historia tych dzieł sama w sobie interesująca, ale na boga, czy trzeba było poświęcać tyle miejsca na szczegóły dotyczące podróży do donatorki, problemy formalne i administracyjne, etc. ? Ciągnie się to jak guma w majtkach. Przyznaję, że po przeczytaniu 200 stron myślałam, że to jest powieść o przysłowiowej d… Maryni i wcale nie miałam ochoty czytać dalej. A jest jeszcze przecież równoległy wątek współczesny, mający stosunkowo niewiele wspólnego z tym, który dzieje się w latach 80-tych (znów trzeba tutaj oddzielać ziarno od plew, by wydobyć sedno sprawy). Najchętniej okroiłabym ten tekst tak o połowę, tak, aby zamiast czytać o nieistotnych kwestiach pobocznych, skupić się na emocjach towarzyszących głównym bohaterom i na dramacie, który przeżywają. Tym bardziej, że ich postawa może wywoływać niezrozumienie, a co za tym idzie złość czytelnika – dlaczego, wiedząc już o tym, że grasuje niebezpieczny wirus, nadal zachowywali się lekkomyślnie i nie zabezpieczali?

Książka ma dobre momenty, są też fragmenty bardzo wzruszające, ale żeby wczuć się w jej atmosferę trzeba przebić się przez masę zbędnych (moim zdaniem) i nudnych informacji. Całościowo wypada to średnio. Być może te dłużyzny i dygresje to celowa metoda pisarki, na poradzenie sobie z tematem – takie „od szczegółu do ogółu”, „od drobiazgów do spraw ważnych”, ale ja tego nie kupuję. Trzeba tu odróżnić tematykę (ważną i potrzebną) od sposobu jej podania. Formę od treści. 

Metryczka:
Gatunek: beletrystyka
Główny bohater: Yale Tishman i inni
Miejsce akcji: USA
Czas akcji: XX wiek
Ilość stron: 624
Moja ocena: 4/6


Rebecca Makkai, Wierzyliśmy jak nikt, Wyd. Poznańskie, 2020


Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później