Akuszerki to taka współczesna wersja Chłopów - powieść historyczna, tocząca się na przełomie XIX i XX wieku, w której osią opowieści jest życie akuszerki z podkrakowskiej wsi. Co poszło nie tak? W Chłopach więcej się dzieje. Tu na 700-stronach mamy w zasadzie tylko przechodzenie od porodu do porodu. Niby nie powinno dziwić, skoro ma to być o akuszerkach, ale za dużo tych porodów – zaiste przyrost naturalny wtedy był! Świątek, piątek, czy niedziela, powódź, pożar, czy cholera – zawsze jakaś baba rodzi. W dodatku wszystko to pokazane w bardzo, ale to bardzo naturalistyczny sposób: żadne płyny ustrojowe, zapachy, czynności fizjologiczne nie pozostają tu w ukryciu, zgodnie z maksymą Nic, co ludzkie nie jest mi obce. Niektóre fragmenty są po prostu obrzydliwe. Dla mnie to było za dużo, za mocno, zbyt dosłownie, zwłaszcza że powtarza się to na co drugiej stronie. Te wyimki z podręcznika dla położnych też można było sobie podarować… Myślałam, że akcja ruszy z kopyta po tym, jak bohaterka udaje się do Krakowa kształcić, ale nic z tego, bo po tym dość krótkim fragmencie, wraca ona na wieś i wszystko toczy się tym samym rytmem: kolejny poród i obowiązkowe chrzciny.  

Większość bohaterów Akuszerek nie okazuje żadnych emocji w związku z tym, co ich spotyka. Swoim stoicyzmem biją na głowę królową brytyjską. A niektóre zdarzenia są naprawdę dramatyczne: gwałty, nieślubne dzieci, tragiczne śmierci, choroby, wojna? Autorka wrzuca je jednak do fabuły jakby mimochodem i leci dalej, bo trzeba rozpisać się na 5 stron o kolejnym porodzie. Albo o rodzinnych koligacjach. W sumie trudno się dziwić tej obojętności, z jaką oni wszyscy przyjmują kolejne „dary losu”, bo biorąc pod uwagę warunki życia, to gdyby ludzie przejmowali się wszystkim, jak dziś, to by powariowali. Więc może to jest realizm, charakterystyczny całej książce? No ale jednak to jest literatura piękna, a nie faktu… Może też łatwiej byłoby skupić się na owych kolejach losu, jakby bohaterów było mniej, a tymczasem kolejne postaci dwoją się i troją na każdej stronie, bo przecież przychówku przybywa…tak do połowy książki jeszcze ogarniałam kto jest kto, potem już kompletnie nie wiedziałam o którym Janku, Staszku czy Hani mowa – i nie pomogło nawet studiowanie drzewa genealogicznego zamieszczonego w książce. Sto lat samotności to przy Akuszerkach pikuś pod tym względem.

Nie wiem czy do zalet, czy do wad tej powieści mam natomiast zaliczyć ukazanie realiów życia na dawnej polskiej wsi, tak, że człowieka brała przy czytaniu tego jednocześnie złość i współczucie, że ludzie tak żyli… Brud, smród, pijaństwo, (i te dzieci rodzące się w tym brudzie, stąd główna bohaterka ciągle tylko myje ręce), ciemnota i zabobony. Oczywiście najgorzej w tym miały kobiety, stojące na samym dole drabiny społecznej. Traktowane nieraz gorzej niż zwierzęta (bo zwierząt się tak nie wykorzystuje i tak nie cierpią) – „używane”. Przewodził temu Kościół: wszystko, co się tyczy kobiet było nieobyczajne, nie uchodzi, sieje zgorszenie, nie po chrześcijańsku, etc. Ułożyć się przy rodzeniu nie można jak najwygodniej, bo „nie uchodzi”. Bo jakiś jeden z drugim mędrek kościelny sobie to wymyślił. Noż w…w mnie brał. Może nie po chrześcijańsku, ale po ludzku. A jak się jakiejś babie trafił dobry chłop, taki, co to nie pije i nie bije, nie zdradza, w robocie pomoże, a czasem nawet przytuli, to trzeba było hymny dziękczynne śpiewać. Zdecydowanie nie ma tu żadnego romantyzmu, czy sielanki, jest sam znój życia. Cała ta opisana w Akuszerkach karuzela życia, kolejne dzieci przychodzące na świat, wydała mi się bez sensu, bardziej wyglądająca jak syzyfowa praca wobec warunków, w jakich żyli ci ludzie. Śmierć faktycznie jest tu Łaskawością, azaliż nikt nie zastanawia się po co powoływać do tego znoju kolejne istnienia…

Życie było takim ciężkim obowiązkiem, który trzeba było ponieść dalej. Ksiądz mówił, że życie to dar.
Tak, ale…
Tyle ciężkiej pracy, wstawania przed świtem i harówki do nocy. To było możliwe tylko dla bliskich. Dla siebie samego nie chciało się nikomu.

Tak o tym mówi - nota bene - bohaterka Stu lat samotności

 (…) Urszula zadała sobie pytanie, czy nie lepiej już raz spocząć w grobie i dać się zasypać ziemią, a Boga pytała bez lęku, czy naprawdę myśli, że ludzie zrobieni są z żelaza, żeby znieść tyle cierpień i poniżeń.

Nie lubię takich powtarzanych ludziom mądrości o tym, by być znosić w pokorze, co „Bóg daje”, „wytrzymać” ect, ect. – a tu są one serwowane obficie. Tak ludziom zawsze głowy piorą, żeby byli łatwi w rządzeniu.

Wystarczy kochać, pokornie kochać – nie wątpić, a jedynie kochać, i znajdą się siły na każdy kolejny dzień. Już tam Pan Bóg wie po co.
Jakubowska niewątpliwie daje do myślenia nad życiem naszych przodków (których większość była wszak chłopami) i przekazuje tę myśl o postępie w położnictwie, od starych babek, co zwyczajnie miały szczęście i przeżyły innych, przez wiejskie akuszerki, po położne wyuczone już w szkołach.

 (…) dawniej to różnie bywało. Kobiety umierały przy rodzeniu albo w połogu równie często, jak ich dzieci, a zazwyczaj albo przez brud, albo przez to, że babki nie potrafiły pomóc. Młode kobiety miały większe szanse na przeżycie porodu, bo ich ciała były silne, giętkie i niezmęczone, a duch jeszcze chętny do życia. I dlatego dziewczyny wydawano za mąż, jak tylko umiały na tyle, że mogły być gospodynią.
No tak, teraz na pewno jest lepiej, poród zasadniczo nie stanowi już zagrożenia dla życia, ale przecież mimo „postępu” w XX wieku uprzedmiotowianie kobiet trwało w najlepsze. Porody zostały zmedykalizowane, profesja akuszerki zaś została wyparta przez lekarzy-położników, oczywiście mężczyzn… Nie wiem, czy to był „postęp”, skoro rodzenie w PRL-owskich szpitalach to była po prostu gehenna, gorsza niż w jakiejś kurnej chacie (przynajmniej kobiety wtedy nie były upokarzane) i po latach trzeba nawoływać do „rodzenia po ludzku”. O tym już autorka nie pisze. Tak samo jak o tym, że akuszerki nie tylko chodziły do porodów, ale służyły kobietom pomocą w zapobieganiu i pozbywaniu się niechcianych ciąż. Ale o tym "nie wypada".

Udało mi się wciągnąć w Akuszerki dopiero gdzieś w ¾ książki, ale to dlatego, że autorka wreszcie porzuca te rodzenie i opowiada po prostu o tym, co się dzieje w życiu bohaterów. Stają się oni przy tym bardziej ludzcy, wreszcie pokazują emocje. Niestety wkraczamy w tym momencie w najgorszy okres, niosący chaos i śmierć, razem z wojnami i kryzysem między nimi. Tak to już jest, że negatywne wydarzenia są z reguły ciekawsze, niż pozytywne – a w każdym razie tak jest w Akuszerkach. Autorka poświęciła im przy tym o wiele mniej miejsca, niż wcześniejszemu opowiadaniu o porodach, żniwach i rodzinnych imprezach. W tej końcówce książki chyba też Jakubowska bardziej popuściła wodzy fantazji, bo ma miejsce coraz więcej dziwnych wydarzeń ocierających się o realizm magiczny, zbiegów okoliczności, spotkań po latach, etc. Trochę miałam wrażenie, jakby te końcową ćwiartkę pisała inna osoba…

Duże rozczarowanie. Jak bardzo nie rozumiem, skąd takie zachwyty nad tą książką, może stąd, że kobiety uwielbiają opowieści o porodach, nawet jak one służą jako straszak? Wiem, że to powieść oparta na życiorysie prababki autorki i wiele z opisanych zdarzeń jest oparte na faktach, sporo postaci też jest autentycznych, ale chyba to potraktowane zostało zbyt dosłownie.  Ma to swoje odbicie także w języku, który jest stylizowany tak, jakby opowiadała to faktycznie prosta chłopka.  Autorka sama jest certyfikowaną doulą, więc rozumiem fascynację tematem – problem w tym, że mnie to kompletnie nie interesuje. Nie interesują mnie dzieci, ciąże i porody, nie mój vibe. 

Metryczka:
Gatunek: powieść historyczna
Główny bohater: Franciszka Diabelec
Miejsce akcji: podkrakowska wieś Jadowniki
Czas akcji: lata 1885-1950
Ilość stron: 704
Moja ocena: 3,5/6

Sabina Jakubowska, Akuszerki, Wydawnictwo Relacja, 2022

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później