Dzień dobry, północy
Andy Weir zrobiłby z tego powieść technologiczną, a hollywoodzcy filmowcy historię o walce o przetrwanie w obliczu globalnego kataklizmu. Lily Brooks-Dalton zupełnie nie o to chodzi. To nie jest powieść akcji, a bardzo kameralna i intymna opowieść o istocie człowieczeństwa. Bohaterów mamy tu kilku, ale wszystko wskazuje na to, że są to ostatni przedstawiciele naszego gatunku. I także oni muszą zmierzyć się z ta myślą. Autorka skupia się więc na psychologicznym aspekcie tej skrajnej sytuacji: osamotnieniu, poczuciu straty, lęku o własny los, braku bezpieczeństwa. Astronautka Sully zdaje sobie sprawę, że nic nie mogło jej na to przygotować i nic nie może ją ocalić: ani własna inteligencja, ani praca, ani inne rzeczy, za którymi tak gonimy. Każdy z jej kolegów i koleżanek przeżywa tę sytuację na własny sposób, ale na wszystkich odbija się ona bardzo niekorzystnie, co jest oczywiste. Z kolei Augustin, który jest już starszym człowiekiem u swojego kresu, dokonuje retrospekcji i podsumowania całego swojego życia, dochodząc do wniosku, że niekoniecznie dokonał dobrych wyborów. Co w zasadzie i tak już nie ma znaczenia. Bo ludzi łączy na ogół jedno: chcemy pozostawić po sobie jakiś ślad. Czy to w postaci swojego potomstwa, czy to dokonań, o których inni będą pamiętać (co jest już wyższą szkołą jazdy). Jednak ma to znaczenie tylko pod warunkiem, że nasza cywilizacja będzie trwać – w sytuacji, kiedy ludzkość zniknie, jaki sens będą mieć jakiekolwiek odkrycia naukowe, czy stworzone dzieła sztuki? One również znikną, wraz z nami.
Dlatego Dzień dobry, północy to powieść niezwykle przejmująca i smutna. Podobało mi się, że książka nie jest przekombinowana, czy przepsychologizowana – uczucia, które targają bohaterami są bardzo proste, ludzkie i każdy z nas może „wejść w ich skórę”. Ja również czułam tę niepewność doświadczaną przez astronautów (lata podróży z myślą, że nie wiadomo, czy jest do czego wracać, wyobrażacie to sobie), beznadzieję i pustkę. Jednocześnie sytuacja ta jest tak abstrakcyjna, że trudno tak naprawdę przyjąć ją do wiadomości, uwierzyć, tym bardziej, że sytuacja na Ziemi jest owiana tajemnicą – zapewne celowo. Podobnie tajemnicza jest towarzyszka Augiego. I często marzę o tym, żeby znaleźć się gdzieś w głuszy i mieć „święty spokój”, samotność mi nie przeszkadza, ale nawet ja nie chciałabym znaleźć się w sytuacji, kiedy miałabym świadomość, że poza mną nie ma nikogo, że już nigdy nie porozmawiam z żadnym człowiekiem. Co uświadamia, że jednak od DNA własnego gatunku nie da się uciec, że każdy człowiek potrzebuje więzi z innymi ludźmi.
Debiutanckie dzieło Lily Brooks-Dalton przypominało mi trochę Drogę Cormaca McCarthego, z tym że nie jest aż tak przerażająca, a raczej melancholijna i refleksyjna. Bowiem bohaterowie – ci pozostali na Ziemi – doświadczają piękna życia w całej okazałości. Augustine dopiero teraz spuszcza wzrok, zawsze skierowany ku gwiazdom i otwiera się na to, co go otacza. Paradoksalnie jest w nim spokój, choć być może są to jego ostatnie chwile. Ten „Ziemski” wątek przepełniony jest przepięknymi opisami arktycznej przyrody i krajobrazów, tak że trochę nawet zbliża się to do reportażu. Przynosi to w tym wszystkim trochę ukojenia. Z kolei astronauci podziwiają bezmiar kosmosu, ale także naszą błękitną planetę – podobno kosmonauci widzący Ziemię z kosmosu przeżywają swego rodzaju „objawienie” – może należałoby wystrzelić w kosmos wszystkich ludzi, żeby docenili to, co mają. Nasze życie jest tak kruche, a w obliczu wszechświata nie znaczymy właściwie nic.
Powieść piękna, porażająca w swojej wymowie, każąca się zatrzymać i zastanowić nad sensem swojego istnienia, póki jest jeszcze na to czas.
Gatunek: powieść
, Dzień dobry, północy, Wydawnictwo Czarna Owca, 2017
Komentarze
Prześlij komentarz