Sądząc po tytule, wydawało mi się, że publikacja Jill Lepore będzie kolejną ludową historią Stanów Zjednoczonych – piszę kolejną, bo książkę o takim tytule napisał już kilka lat temu Howard Zinn. Nie czytałam jej jednak, więc nie mam porównania. Przez pierwszą połowę My, Naród – faktycznie wydaje się, że tak jest. Możemy wyrobić sobie opinię na temat tego na jakiej filozofii opierały się w ogóle Stany Zjednoczone. Autorka opisuje ze swadą proces narodzin niepodległego państwa, powstawania konstytucji Stanów Zjednoczonych, wraz ze sporami o to, czy podbijanie terytoriów i zabieranie ziemi rdzennym mieszkańców jest w ogóle moralne. Konstytucja jest dokumentem dominującym w pierwszych dwóch częściach książki, jako dokument, na który powoływali się i powołują nadal amerykańscy politycy (i nie tylko politycy), by uzasadnić swoje działania. Co tak naprawdę znaczyły słowa ojców założycieli, iż wszyscy ludzie rodzą się wolni i równi? Interpretacja tych kilku zdań miała ogromne znaczenie, z uwagi na problem niewolnictwa, który stopniowo zaczął dzielić amerykańskie stany, doprowadzając w końcu do rozłamu i do wojny domowej. Wszyscy są równi, z wyjątkiem Murzynów, którzy zostali stworzeni po to, by służyć białym. A rasa biała jest po to, by wieść prym na ziemi. I to ten problem tak naprawdę dominuje w pierwszej i drugiej części My, Naród. Dowiemy się z niej na przykład w jaki sposób ustalony został dość skomplikowany system głosowania na prezydenta i jaki wpływ miało nań właśnie niewolnictwo. Albo w jaki sposób USA się rozrastały, stawały imperium, przyłączając kolejne stany do swojego terytorium. Autorka opisuje, jak w całych Stanach Zjednoczonych stopniowo pojawiały się głosy sprzeciwu przeciwko niewolnictwu i ruch abolicjonistyczny. I jak do tego miała się konstytucja. Zdziwiona byłam tym, iż to ludzie mieniący się wtedy republikanami byli bardziej postępowi od demokratów, i to właśnie republikanie sprzeciwiali się niewolnictwu. Pewnie wynika z tego, że kiedyś i dziś rozumienie tych pojęć było inne, niż teraz, a do końca XIX wieku partia republikańska stała się głównie partią wielkiego biznesu. W każdym razie niewolnictwo można nazwać palącą raną na ciele Stanów Zjednoczonych, plamą, która nigdy nie da się zmyć, biorąc pod uwagę, że jego implikacje trwają do dziś. Po tym bowiem, jak niewolnictwo zniesiono, czarnoskórych traktowano niewiele lepiej. Pojawiła się segregacja rasowa, z którą Stany Zjednoczone borykały się przez kolejne 100 lat, a i dziś rasizm nadal jest poważnym problemem. A co z innymi? Wszyscy ludzie rodzą się wolni i równi. Z wyjątkiem Murzynów. Kobiet. Chińczyków. Żydów. Imigrantów z południowej Europy…

 

Tak wygląda pierwsza połowa książki (obejmująca okres do końca wojny secesyjnej), potem jej treść jakoś zaczyna się rozmywać i do końca nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego autorka wybrała akurat te tematy. Mowa jest bowiem o różnych sporach politycznych, kolejnych przetasowaniach w partiach amerykańskich, o różnych pomniejszych postaciach na scenie politycznej, i o tym, kto jakie wybory wygrał – jest to szczególnie widoczne w ostatniej, współczesnej części książki. Jest trochę o tym, jak na amerykańską scenę ponownie wkracza religia. Nie bez kozery w amerykańskiej konstytucji nie ma bowiem słowa o Bogu – Ameryka miała być bowiem laicka, religia pozostawiona była prywatnym wyborom obywateli, założono rozdział kościoła od państwa i całkowitą wolność wyznania, co przyczyniło się do tego, że na terenie USA mogły powstawać dowolne kościoły i sekty. Dopiero po II wojnie światowej pojawiła się słynna maksyma In God We Trust (nota bene z punktu widzenia osób wierzących umieszczenie jej na pieniądzach może być postrzegane jak bluźnierstwo). W III części praktycznie cały długi rozdział poświęcono roli mediów – zwłaszcza radia oraz rodzeniu się marketingu politycznego i prowadzeniu nowoczesnych kampanii politycznych. 

 

Tymczasem w tym okresie narodził się industrializm, wygrywający z rolnictwem, Ameryka parła do przodu jeśli chodzi o rozwój gospodarczy, wzrastały też coraz bardziej nierówności między bogatymi, a biednymi (jeśli istniały one już w XIX wieku, to co dopiero mówić o czasach współczesnych, a jednak historia USA pokazuje, że mają one historyczne umocowanie, w rozwoju kapitalizmu i uwielbieniu Amerykanów dla wolnego rynku). Dwie wojny światowe, które Europę zrujnowały – pozwoliły Ameryce się wzbogacić i wyrosnąć na światowe imperium. To przecież dzięki II wojnie światowej USA wyszły z kryzysu lat 30-tych. Lepore pisze, że w Stanach mobilizacja wojenna działała jak program robót publicznych, największy w dziejach: W Europie w czasie wojny racjonowano nawet żywność. W Stanach Zjednoczonych cywile cieszyli się obfitością dóbr konsumpcyjnych i zwiększoną siłą nabywczą. Choć w sumie nie jest pewne, czy gdyby nie atak na Pearl Harbor, Ameryka przyłączyłaby się do wojny, nie brakowało w niej bowiem głosów za tradycyjną zasadą izolacjonizmu. „To z pewnością upraszcza sytuację” – jak powiedział Churchill. Po II wojnie światowej, w państwach zachodnich (a obecnie już na całym świecie) wzięło górę amerykańskie przekonanie – ekonomia keynesowska - które wygrało z socjalizmem Roosevelta, że „demokracja jest możliwa tylko w kapitalizmie”. Nic w sumie dziwnego, skoro „rozwój totalitaryzmu skłonił świat demokratyczny do postrzegania wszelkich kolektywistycznych odpowiedzi na nasze problemy z coraz większą obawą”. To doprowadziło nas do sytuacji, w której znajdujemy się obecnie: coraz większe nierówności, niestabilność polityczna i widmo katastrofy klimatycznej.   

 

Do bolesnej historii Afroamerykanów dorzucić można historię kobiet, które – sądząc po tym, iż wywalczenie im równych praw zajęło im ponad 50 lat więcej, niż czarnoskórym (a prawdziwego równouprawnienia kolejnych 50…) – były „osobami” o jeszcze mniejszym znaczeniu, niż Murzyni. Przez wiele lat prawa kobiet były ignorowane. Z kolei pod koniec XX wieku, wyciągnięto na światło dzienne i upolityczniono kwestię aborcji po to, by spolaryzować społeczeństwo i walczyć o głosy wyborców, podobnie jak u nas zresztą. Republikanie jako konserwatyści stali się partią przeciwną równouprawnieniu, co w czasach Trumpa doprowadziło do jakiejś groteski. No, ale prawa kobiet to nie tylko problem Stanów Zjednoczonych, ale ogólnoświatowy. Kwestią równie dzielącą amerykańskie społeczeństwo stało się w XX wieku kwestia prawa do posiadania broni, czy wreszcie powszechne ubezpieczenie zdrowotne – coś, co nam wydaje się banalne, w Stanach jest sprawą niezałatwioną do dziś, bo niektórzy widzą w takim ubezpieczeniu zamach na wolność jednostki. Kropkę nad „i” jeśli chodzi o spolaryzowanie narodu postawiły nowoczesne technologie i Internet, czemu Lepore poświęca sporo miejsca w ostatniej części publikacji. 

 

Zdaję sobie sprawę, że w tego typu dziele nie sposób omówić wszystkiego i że autorka musiała dokonać jakiegoś wyboru, ale z mojego punktu widzenia dobór tematów przez autorkę jest trochę kontrowersyjny. Z jakimi wydarzeniami kojarzy mi się historia USA? Przybycie pielgrzymów na Mayflower, wojna o niepodległość, wojna secesyjna, Wielki Kryzys w latach 30-tych, Franklin Delano Roosevelt, uczestnictwo Stanów Zjednoczonych w dwóch wojnach światowych, zamach na Kennedy’ego, Martin Luther King, zamach na WTC. O tych wydarzeniach czy postaciach autorka ledwie wspomina, kwituje je kilkoma zdaniami. Roosevelt, jedyny prezydent rządzący przez cztery kadencje opisany został głównie w rozdziale o II wojnie światowej (pewnie tu leżą jego największe zasługi, mimo to chciałabym dowiedzieć się nie tylko o tym). W kontraście do tego, jak szeroko omówiono pierwotny tekst konstytucji – niewiele dowiemy się o poprawkach do niej wprowadzonych – jakie to były poprawki, kiedy wpisane i dlaczego. Ani słowa nie ma o zakupie Alaski, ze dwa zdania o projekcie Manhattan. Lądowanie na Księżycu? Zapomnij. Ba, problemem jest to, że bardzo niewiele miejsca autorka poświęciła rdzennym Amerykanom i ich eksterminacji, co sprawia, że My, Naród to jest właściwie historia białego człowieka, który podbił Amerykę i zbudował kraj oparty głównie na pieniądzu. Ten wielki amerykański eksperyment, u którego podstaw leży głównie duch wolnej przedsiębiorczości, nawet przed równością i wolnością (gdyż te dwie ostatnie dla wielu ludzi były okupione latami dyskryminacji i krwią). W tym momencie treść dzieła Jill Lepore rozjeżdża się z tym, co nazywam ludową historią Stanów Zjednoczonych. Lepore tłumaczy to tym, że historia rdzennych Amerykanów to w zasadzie nie jest historia Stanów Zjednoczonych, Indianie nie są częścią tej tradycji. Wreszcie brakuje również zagadnień gospodarczych oraz naukowych, a przecież to one miały niebagatelny wpływ na to, że Stany Zjednoczone stały się imperium wiodącym obecnie prym na świecie. 

 

My, Naród jest historią Stanów Zjednoczonych bardziej z punktu idei, a nie faktów, bardziej polityki,  niż historii, co jest szczególnie wyraźne w ostatniej, współczesnej części książki. Historii państwowości amerykańskiej. Lepore, w ślad za ojcami założycielami analizuje czy ludzkie społeczności zdolne są do utworzenia dobrego rządu poprzez wybór oparty na refleksji, czy też są zawsze one skazane na to, by ich ustrój polityczny wynikał z przypadku i siły. Jeśli mowa natomiast o polityce, to prawie wyłącznie jest to polityka wewnętrzna, na zagraniczną u Lepore nie ma miejsca. Może to stanowić zarówno o zalecie, jak i wadzie tej książki. Zalecie, bo mowa w niej o problemach, o których przeciętny czytelnik, zwłaszcza nie-Amerykanin, wie mało, a wadzie, bo czytelnika, który chce sobie usystematyzować swoją wiedzę dotyczącą klasycznego biegu dziejów, może spotkać tu zawód. Ja należę akurat do tej drugiej grupy odbiorców, dlatego wielu zagadnień mi tu brakowało, inne natomiast, omówione przez autorkę wydawały mi się zbędne, jak np. obszerne dywagacje o sondażach opinii publicznej. Ponieważ była to moja pierwsza lektura dotycząca historii Stanów Zjednoczonych jako całości, wolałabym na początek przeczytać coś bardziej konwencjonalnego. Tym niemniej doceniam to dzieło. Jest to książka na pewno ważna i pouczająca, dająca pojęcie o rozwoju Stanów Zjednoczonych, pozwalająca zrozumieć ten naród. Natomiast nie jestem pewna, czy dość dobra jako kompleksowa historia tego kraju. Na pewno nie wyczerpuje ona tematu i osoby zainteresowane tą tematyką nie powinny poprzestać na Lepore. Inna sprawa, że tekst tej pozycji nie jest najłatwiejszy. Tzn. nie jest to może książka, przez którą nie da się przebrnąć – np. niewiele tu, jak na książkę historyczną – dat – w istocie czasem nawet ich brakuje – i na pewno nie jest nudna, ale momentami trzeba się mocno skupić, by zrozumieć, o czym mowa. Nie jest to na pewno pozycja, którą można przeczytać szybko, za to jej lektura daje dużą satysfakcję i spory zastrzyk wiedzy.   

 

Metryczka:
Gatunek: historia
Główny bohater: Stany Zjednoczone Ameryki Północnej
Miejsce akcji: Stany Zjednoczone 
Czas akcji: XVII-XXI wiek
Ilość stron: 848

Moja ocena: 5/6

 

Jill Lepore, My, Naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych, Wydawnictwo Poznańskie, 2020

 

Komentarze

  1. W dzieciństwie bardzo interesowała mnie historia USA, ale wraz z wiekiem dostrzegałam jednak, że kraj ten nie jest tak idealny jakby się wydawało. Dziś już nie mam tej idealizacji tego kraju, ale jakaś cząstka tej ciekawości jest, szczególnie pod względem geograficznym.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później