Poprzednie powieści Ildefonso Falconesa pochłonęłam z wypiekami na twarzy. Z lekturą Malarza dusz jednak się ociągałam, bo tematyka jakoś do mnie nie przemówiła. Pisarz osadził akcję powieści już nie w średniowieczu, a w czasach znacznie nam bliższych: na początku XX wieku. Barcelona ogarnięta jest w niej proletariacką rewolucją – robotnicy, wspierani przez anarchistów walczą o lepszy byt, o ośmiogodzinny dzień pracy i stawki wyższe niż głodowe. Nie wiedziałam, że takie ekscesy miały miejsce również w Hiszpanii, i to jeszcze przed Rewolucją Październikową. To czasy dzikiego kapitalizmu: ciężko pracujący ludzie są wyzyskiwani przez klasę posiadającą, nie mając praktycznie żadnych praw, często nie mogąc utrzymać siebie i rodziny za zarobione pieniądze. I przeciwko temu się buntują. Jednocześnie miasto się rozbudowuje, to w tym czasie tworzą wielcy architekci doby modernizmu, przede wszystkim Antonio Gaudi i Domenech. Falcones ukazuje rozwój tego ruchu, do którego zalicza się także główny bohater powieści, ceramik i malarz.

 

Kataloński pisarz stworzył jak zwykle dzieło pełne rozmachu, imponujący fresk historyczny, w którym wielka historia przeplata się z losami indywidualnych bohaterów. Jednak przyznaję, że ta epoka i tematyka walki klas – nie należą do moich ulubionych. Klimat Malarza dusz jest mocno dickensowski, gdy Falcones maluje te wszystkie biedne domy, zaułki i przytułki dla nieszczęśników nie mających grosza przy duszy. Przedstawia demonstracje robotników i anarchistów. Oraz hordy żebrzących dzieci wałęsające się po mieście. To na pewno nie jest Barcelona z naszych wakacyjnych wspomnień, choć ta, kiedy autor prowadzi nas do centrum, opisując monumentalne dzieła architektów – już tak. 

 

Malarz dusz to także książka głęboko antyklerykalna (!). Sporo miejsca autor poświęca krytykowaniu wpływu Kościoła katolickiego na ciemny lud i potrzebie wyzwolenia się z okowów, dzięki którym podtrzymywany jest szkodliwy dla klasy pracującej status quo. Główni bohaterowie powieści są zażartymi ateistami i nic nie jest w stanie przekonać ich do wstąpienia do owczarni Chrystusa. 

 

Jeszcze inny problem, ukazany w tej powieści to los ubogich kobiet, podległych mężczyznom, bez perspektyw na dobre życie i skazanych niejednokrotnie na prostytuowanie się, by przetrwać. Kobiecie, która chce uczciwie pracować mówi się, że powinna wracać do domu i pozwolić, by pracę dostał mężczyzna, bo to on powinien się nią opiekować i utrzymywać. A jeśli kobieta nie ma takiego mężczyzny? Seksistowskie poglądy są żywe nawet wśród młodych rewolucjonistów, wydawałoby się, że ludzi postępowych. Jednak nie w kwestii równouprawnienia płci. Kobiety, zwłaszcza atrakcyjne i samotne, narażone są na nagabywanie i molestowanie praktycznie wszędzie – tego typu zdarzenia są na porządku dziennym. Ten motyw wywoływał we mnie szczególną frustrację.


W warstwie obyczajowej śledzimy losy dwójki młodych ludzi, wywodzących się z nizin społecznych, Dalmau i jego dziewczyny, Emmy. Jak zwykle Falcones nie szczędzi swoim bohaterom razów – co rusz spadają na nich nieszczęścia, takie, że aż dziwne, że potrafią się oni po nich podnieść i zacząć wszystko od nowa. Dwudziestoletni ludzie mają za sobą doświadczenia sprawiające, że wydają się znacznie starsi i złamani przez los. Dalmau jednak nie wzbudzał we mnie sympatii, ponieważ miałam wrażenie, że jest on pozbawiony rozsądku i instynktu samozachowawczego i sam sprowadza na siebie nieszczęścia, które go spotykają. Co innego Emma – dziewczyny może być żal, kiedy desperacko walczy, by utrzymać się na powierzchni i przeciwstawić się tym wszystkim facetom, którzy ślinią się na jej widok. Nawiasem mówiąc mam zastrzeżenia do scen erotycznych w tej powieści – moim zdaniem nieudanych i bardzo topornych. 

 

Jak na tak obszerne dzieło, zbyt mało miejsca autor poświęcił kwestiom artystycznym, na które można wszak się nastawiać, sądząc po tytule tej powieści. Główny bohater zajmuje się wszystkim, tylko nie sztuką; Falcones skupia się głównie na pokazaniu jak walczy on o przetrwanie, będąc bardzo młodym człowiekiem, u progu dorosłości, a nie jak staje się wielkim malarzem. O Gaudim też dowiemy się tutaj niewiele. Natomiast bardzo duży nacisk pisarz położył na opisanie tła społeczno-politycznego i powiedziałabym, że ciężar tej książki mocno przechyla się w tę właśnie stronę, co widać zwłaszcza w końcówce, gdzie tekst momentami niebezpiecznie zbliża się do podręcznika historii. Jak dla mnie było tego zdecydowanie za dużo. 

 

Przeczytałam, podziwiam pracę autora (zwłaszcza wiedząc o jego ciężkiej chorobie w trakcie pisania), ale nie sprawiła mi ta lektura przyjemności. Nie jest to czytadło. Za dużo polityki, za mało sztuki. Myślę, że jest to taka książka, która musi się „uleżeć” w głowie, byśmy mogli ją docenić. Zresztą lektura innych książek Falconesa (i nie tylko Falconesa, bo np. Filary ziemi Folleta również) wzbudzała we mnie również podobne mieszane uczucia: żal wywołany niesprawiedliwością i rozdźwiękiem społecznym obecnym na tym świecie, gdzie biedni biednieją i nie mają nic do gadania, a bogaci się bogacą. W tej kwestii niewiele się zmieniło. 

 

Okładka Malarza dusz jest natomiast przepiękna - myślę, że znalazła by się w ścisłej topce moich okładek wszech czasów, gdybym zrobiła taki ranking. 

 

Metryczka:
Gatunek: powieść historyczna
Główny bohater: Dalmau Sala
Miejsce akcji: Barcelona 
Czas akcji: początek XX wieku
Ilość stron: 704

Moja ocena: 4/6



Ildefonso Falcones, Malarz dusz, Wydawnictwo Albatros, 2020

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później