Fanaberie
Powieść Jolanty Wrońskiej, pod sympatycznym tytułem Fanaberie
jest przykładem, jak do zakupu (a w przypadku książki – do
przeczytania) skłania opakowanie. To dowód na to, że warto przyłożyć się
do wydania książki. Nie widziałam chyba jeszcze na naszym rynku tak
pięknej, kolorowej i smakowitej okładki. W tym momencie szlag mnie
trafia, kiedy pomyślę, że wydawnictwo, które tak potrafi – Świat Książki
– ma zniknąć z rynku... Że można po prostu chcieć zamknąć firmę z
historią, tradycjami i wieloma sukcesami. To jakaś patologia. Ratujmy Świat Książki.
Wracając do Fanaberii,
to jeśli chodzi o ich treść, jestem nią zdecydowanie mniej zachwycona,
niż okładką. Czytając miałam wrażenie pomieszania z poplątaniem: trochę
sagi rodzinnej, trochę thrillera, trochę romansu. Ja wiem, że tak się w
życiu plecie, ale w przypadku Fanaberii nie kleiło mi się to w
spójną całość. Opowieść o polskiej bizneswoman, a zarazem doświadczonej
życiowo kobiecie, która dzięki własnemu hartowi ducha potrafi wyjść
zarówno z tarapatów finansowych, jak i osobistych wydała mi się zbyt
cukierkowa, zbyt bajkowa. Nie wiedziałam co myśleć o Klarze Werner, czy
polubić ją, czy nie. Była jakoś ZA BARDZO. Zbyt twarda, zbyt mało
kobieca, nie targana żadnymi sprzecznymi emocjami, czy życiowymi
dylematami. Proza życia raczej jej nie dotykała, dzieci też – oczywiście
- idealne i bardzo przedsiębiorcze. Jak z amerykańskiego familijnego
filmu. W życiu na pewno nikt z tej gromadki, którą spotykamy na kartach Fanaberii
– nie zginie. Jak tu się identyfikować z takimi bohaterami? In plus
dodam, że zgadzam się z jednym zdaniem z tej książki, które za mną
chodzi:
Trzech rzeczy nie da się ukryć: kaszlu, głupoty i miłości.
Wprawdzie
do tej pory nie czytałam powieści dla kobiet, w której tak znaczną
część fabuły zajmowałyby rozważania nt, spółek akcyjnych i giełdy, ale
to bynajmniej książki nie ratuje, ponieważ w tych fragmentach z książki
wieje nudą. Być może giełdowe spekulacje są ekscytujące dla maklerów,
graczy i akcjonariatu, ale mnie niestety nie porwały. Zatem tu pomysł
autorki, aby powieść uczynić emocjonującą inaczej (poprzez biznesowe
rozgrywki, a nie trupa w szafie), chyba się nie powiódł. Znacznie
ciekawsza byłaby ta powieść, gdyby autorka przedmiotem wykładów z
przedsiębiorczości uczyniła prowadzenie tytułowych Fanaberii,
czy biznesu cukierniczego ale na ten temat w książce znajdziemy jedynie
krótkie wzmianki. O sekretach wyrobu babeczek czy pralinek raczej tu nie
poczytamy.
Najbardziej
jednak drażnił mnie i przeszkadzał w odbiorze powieści jej język. Tak
bardzo, że nie potrafiłam skoncentrować się na treści. Pretensjonalne
słownictwo, trącące snobizmem i myszką, jakby wyjęte z dawnych wieków,
albo z jakiegoś żargonu uczniów ze szkoły podstawowej. Bździągwa,
mitręga, świtanie, śmy- , etc. Rozumiem jakiś wtręt raz na jakiś czas,
dla żartu, ale nie cały tekst napisany w takim stylu. Cały czas się
zastanawiałam, czy ktokolwiek w naszym kraju tak mówi. Trochę kojarzyło
mi się to z Małgorzatą Musierowicz, ale jej książki czytałam przecież
ponad 20 lat temu! Nie wspomnę już o fragmentach o Śląsku, pisanych
„gwarą śląską”. Ci którzy gwary nie znają nie powinni próbować w niej
mówić – bo zawsze wychodzi z tego tylko sztuczne i nędzne
naśladownictwo.
To miała być chyba kobieca powieść „z jajem”, ale – jak dla mnie – wyszło drętwo i pretensjonalnie.
Komentarze
Prześlij komentarz