Błękitny Manuskrypt

Tunezyjka, Sabiha al-Khemir jest ekspertem w zakresie sztuki islamskiej: prowadzi wykłady na uczelniach w wielu krajach, napisała wiele artykułów, jest także ilustratorką. Ta wiedza posłużyła jej za kanwę powieści, z których drugą jest Błękitny Manuskrypt

Międzynarodowy zespół archeologów zostaje wydelegowany do Egiptu, by odnaleźć tzw. Błękitny Manuskrypt. Autorka już od samego początku tej powieści wprowadza czytelnika w odpowiedni nastrój, w magiczny świat kultury islamskiej. Stąd rozbudowane opisy: zabytków, krajobrazu, ludzi, dźwięków, zapachów... Są przypowieści w stylu Baśni z 1000 i jednej nocy i tajemnicze Drzewo życzeń. Na początku książki, równolegle do czasów współczesnych pisarka wprowadza też wątek islamskiego kalifa, który 1000 lat temu podbił Egipt. Zapowiadało się interesująco.

Po jakichś 70 stronach powieść zaczęła mnie irytować, bo poza tworzeniem atmosfery ciągle nic się nie działo. Archeolodzy jadą i jadą... ciężarówka krztusi się spalinami, szkło się tłucze, kierowca się uśmiecha, makijaż pięknej archeolog spływa w upale, etc. etc. Banalne detale. Wokół Egipt współczesny i ten z dynastii średniowiecznych Fatymidów. Wreszcie zaczynają się wykopaliska. Wyobraźcie sobie: słońce praży, muchy brzęczą, drobinki kurzu wirują w powietrzu, słychać monotonne kopanie piachu, gdzieś w oddali zaszczeka pies.... No właśnie... Poza tym nic. Nic się nie dzieje. Ileż można czytać o snujących się archeologach i o bajarzu mamroczącym do Drzewa życzeń? W drugiej połowie książki nawet sama pisarka zauważa tę stagnację, bo pojawiają się uwagi o tym, jak powoli płynie czas, a praca archeologów nie przynosi spodziewanych efektów! Nic ciekawego nie dzieje się również na płaszczyźnie interpersonalnej. Pisarka utrzymuje, iż między archeologami nawiązały się jakieś relacje, ale nie mam pojęcia na jakiej podstawie, ponieważ w książce tej praktycznie nikt z nikim nie rozmawia. Każdy jest zatopiony w swoich myślach i w swoim świecie, co najwyżej bohaterowie rzucają jakieś niezobowiązujące uwagi i obdarzają się „przeciągłymi spojrzeniami”. Postaci występujące w książce – może poza tłumaczką Zohrą - są zupełnie bezbarwne! W każdej z nich tkwi zalążek ciekawego tematu, ale autorka tego potencjału nie wykorzystuje, wskutek czego czytelnik pozostaje obojętnym wobec ich losów.
Moje oczekiwania wobec Błękitnego Manuskryptu dobrze jego oddaje następujący fragment
Że to będzie jak wakacje, ładna pogoda i tak dalej. I że wykopaliska to po prostu przygoda. (…) myślałam, że tym razem dowiem się trochę o kulturze (…) o której wiem bardzo mało.
A rzeczywistość?
Praca stała się monotonna jak otaczający ich krajobraz. Czas toczył się niespiesznie. Od dawna nie odkopano niczego znaczącego. Słońce paliło, połykało wszelkie cienie. (…) Biała koza przyglądała się wykopaliskom. (…) Jej kolory rozjaśniały szary, pusty krajobraz.
Zrozumiałam, że to kultura arabska jest głównym bohaterem tej książki. Pisarka kreuje na poły mistyczny świat, w którym istnieją średniowieczne manuskrypty, minarety, dźinny i ślepi bajarze. Opisuje zwyczaje mieszkańców egipskiej wioski oraz relacje, jakie powstają między nimi, a przybyszami. Pisze o tym w poetycki, wręcz wzniosły sposób. Mnoży tajemnicze przypowieści, wymyślne metafory i odwołania. Słowa, słowa, słowa. To, co na początku powieści wydaje się atrakcyjne, w miarę czytania zaczyna nużyć. Przeintelektualizowany język powieści utrudnia zrozumienie jej treści. Gdyby te opisy, przypowieści, wizje były podane w mniejszych dawkach, stanowiąc tylko część książki i były wplecione w jakąś spójną historię, byłoby to o wiele bardziej przystępne i ciekawsze. Ale tak stanowią one cel sam w sobie, przerost formy nad treścią. Nawet z wątku kalifa zostały tylko filozoficzne rozważania nadwornego kaligrafa nad naturą swojej pracy, przyjmujące momentami charakter naukowego wywodu.
Ibn al-Warraq rozmyślał o milczącej mocy piękna. Święty bezmiar zawarty na ograniczonej przestrzeni strony, zapisany złotem na błękitnym welinie wydłużonym, niezwokalizowanym pismem kufickim... Znaki diakrytyczne pozostały zebrane w spuchniętej łzie tuszu na czubku pióra, nigdy nieuronionej. Trwały w niewidzialnym świecie, a słowa stawały się ciszą. (…) W milczeniu nieskończonych głębin atramentowej nocy rosło crescendo manuskryptu.
Błękitny Manuskrypt zresztą jest w tej powieści wielkim nieobecnym – ledwo dowiadujemy się czym on właściwie był i dlaczego jest taki cenny, znacznie więcej miejsca poświęca pisarka  egipskiej ceramice.
Gwoli sprawiedliwości napiszę, że jeśli ktoś lubi poetyckie wizje, może Błękitny Manuskrypt do niego przemówi, zachwyci arabskim światem w wydaniu al-Khemir, ale ja z trudem przez to przebrnęłam. Rzecz jasna można doszukiwać się w treści tej książki uniwersalnych prawd, tylko że jest ona tak nieciekawa, że po prostu nie miałam ochoty się nad tym zastanawiać. Nie chodzi o to, że oczekiwałam wartkiej powieści przygodowej. Chodzi o to, że powieść, by skutecznie nieść swoje przesłanie powinna mieć jakąś fabułę, a tu było tylko mocno usypiające tło. To, co powinno powieści dodawać smaku, stało się jej dominującą treścią. Podobno cierpliwość jest najlepszym towarzyszem archeologa, czytelnika chyba też – moją cierpliwość Błękitny Manuskrypt poważnie nadwyrężył.

Sabiha al-Khemir, Błękitny Manuskrypt, Wyd. Lambook, 2012

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później