Zmierzch czyli w poszukiwaniu straconego czasu

Nie wiem jak to jest, że mam ochotę przeczytać coś ambitniejszego, a kończy się na… Zmierzchu. W ramach nadrabiania zaległości książkowych, szpitalnej nudy i poszukiwania historii, które pozwolą oderwać mi się od niewesołej rzeczywistości, sięgnęłam po osławioną sagę o wampirach. Chyba jednak trochę przesadziłam – nie odkryję Ameryki, jeśli napiszę, że Zmierzch to okropny gniot, dawno nie czytałam czegoś równie kiepskiego. Na Boga, nie wiem, o co chodzi i dlaczego te książki zdobyły taką popularność (wprawdzie głównie chyba wśród nastolatek, ale polecały mi je także osoby dorosłe). Myślę, że sama napisałabym coś lepszego, a nie uważam się niestety za osobę o talencie literackim.

Przede wszystkim niewiele się w Zmierzchu dzieje, fabuła przypomina brazylijską telenowelę - większość treści to rozważania Belli, co by było gdyby i czy on kocha, czy nie kocha. Te drobiazgowe analizy nic nie znaczących wydarzeń oraz przeżyć rozchwianej emocjonalnie nastolatki! Te rozmowy z Edwardem, w których w kółko ona go za coś przeprasza, a on tłumaczy jej, jak bardzo jest dla niej niebezpieczny (w co ona oczywiście zupełnie nie wierzy) lub też jakie inne niebezpieczeństwa mogą jej grozić i że on oczywiście nie zamierza dopuścić do tego, żeby coś jej się stało. I tak przez ¾ książki – ciągnie się to niczym guma do żucia. Gdyby wyciąć wszystkie zbędne monologi i dialogi, wszystkie części sagi można by spokojnie zmieścić w jednym tomie. Brak tu napięcia, tego czegoś, co powoduje, że czytamy książkę z zapartym tchem i trzymamy za bohaterów kciuki… Od samego początku Bella i Edward są ze sobą i wiadomo, że tak będzie – brak więc nawet zwykłych perypetii miłosnych. Akcja, czy jakiekolwiek przygody głównych bohaterów pojawiają się w powieści jak gdyby „mimochodem” – odniosłam wrażenie, że są one wciśnięte do fabuły na siłę i odbębnione, po to, żeby wrócić do monologów Belli. A przecież sam pomysł miłości między człowiekiem i wampirem jest kopalnią komplikacji i można by napisać tu naprawdę coś ciekawego. Poza tym miłość w wydaniu Zmierzchu jest okropnie mdła, bez namiętności, bez wzlotów i upadków. Być może Meyer celowo pozbawiła powieść typowych wampirycznych atrybutów, jak krew i pożądanie, stawiając w zamian na czystość i cnotę (sic!), ale to jest kompletnie nudne i papierowe.

Postacie głównych bohaterów są dla mnie niesympatyczne. Bella jest wyjątkowo irytująca – to wiecznie nieszczęśliwa osóbka, o bardzo niskim poczuciu własnej wartości, bojąca się własnego cienia i wyjątkowo niezdarna. Wieść, że po ziemi chodzą wampiry nie robi na Belli żadnego wrażenia – w zasadzie uwierzyła ona w to prawie natychmiastowo i bez żadnych zastrzeżeń (podobnie zresztą jak w istnienie wilkołaków)! To, co ją głównie zaprząta to użalanie się nad sobą oraz dywagowanie czy jej ukochanemu Edwardowi nic nie grozi. W miarę czytania Bella wzbudzała we mnie coraz większą niechęć, widziałam w niej tylko niezbyt mądrą, zakompleksioną i egocentryczną nastolatkę, wpadającą co chwilę w histerię. Czy Bella w ogóle ma jakieś zalety czy uzdolnienia? Czy poza Edwardem w ogóle coś ją interesowało? Odniosłam też wrażenie, że jedynym powodem „miłości” Belli do Edwarda jest jego powierzchowność – jego uroda, którą wielokrotnie zachwyca się nastolatka, a której opisy kompletnie do mnie nie przemawiały. Może dlatego, że stawał mi przed oczyma Robert Pattison, który bynajmniej nie jest dla mnie ideałem męskiej urody. Edward jest nudny, nie wzbudza we mnie żadnych emocji – ani pozytywnych, ani negatywnych, żadnej sympatii, a co dopiero oczarowania. Jest zupełnie bezpłciowy, może zbyt idealny. Chyba każda z pozostałych postaci – rodzina Edwarda, czy też Jacob posiada jak dla mnie bardziej wyraziste cechy i własną historię, niż główni bohaterowie.  

Język Zmierzchu, a zwłaszcza dialogi - są na poziomie szkoły podstawowej. Przykład:
- Nienawidzę cię, Black!
- To dobrze, zawsze to jakieś gorące uczucie.
- Ja ci dam gorące uczucie. Zamorduję cię w afekcie, ot, co! (…) W sztuce całowania nie dorastasz mu do pięt. Będziesz mi teraz takie wciskać.
- Wcale nie!
(…) Uparciuch z ciebie i tyle. Ja tam może nie mam z czym tego porównywać, ale bardzo, bardzo mi się podobało.
- A idź mi – prychnęłam.
Ulubione sformułowanie autorki (lub też tłumaczki) to zwrot „uśmiechnął się łobuzersko” – myślałam sobie, że jeśli jeszcze raz to przeczytam, to sama zacznę warczeć, jak Edward. W książce roi się też od sprzeczności i błędów, np. akcja dzieje się w styczniu, a Bella opisuje swoje spacery po soczyście zielonym lesie… Albo bohaterka, która brzydzi się tym, że wampiry zabijają ludzi, napawa ją to przerażeniem, ale sama chce zostać wampirzycą!

Najgorsze jest to, że – nudząc się śmiertelnie – przebrnęłam wszystkie części sagi, właściwie nie wiem dlaczego. Chyba dlatego, że nie mogłam uwierzyć, że takie coś może być tak poczytne, czekałam na coś jeszcze, na coś, co byłoby uzasadnieniem tego fenomenu, na to że coś się wydarzy… Rzeczywiście, najciekawsza była ostatnia część sagi, w której wreszcie coś się dzieje, a narratorem części książki jest Jacob.

Ostatecznie jedyny morał, jaki wyciągnęłam z przeczytania Zmierzchu to fakt, że jest tyle fajnych książek do przeczytania, a ja straciłam czas na coś takiego. Może nie powinnam była tego czytać, bo nie jestem nastolatką – być może nastolatki identyfikują się z Bellą, ponieważ marzą, że tak, jak Bellę ktoś kiedyś je pokocha i otoczy opieką, pomimo tego, że nie są doskonałe. Mimo wszystko, nawet (a może właśnie „tym bardziej”) powieść dla młodego czytelnika powinna nieść za sobą jakieś pozytywne przesłanie, a nie podtrzymywać iluzję o miłości idealnej. A może, żeby docenić dobrą literaturę, trzeba przebrnąć też od czasu do czasu przez coś fatalnego. Smuci tylko myśl, że jaki musi być poziom czytelnictwa (nie tylko w naszym kraju), że szmira w rodzaju Zmierzchu staje się bestsellerem.

Stephenie Meyer, Zmierzch/Księżyc w nowiu/Zaćmienie/Przed świtem, Wyd. Dolnośląskie

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później