Dublin i Irlandia to dylogia popularnego autora książek historycznych, poświęcona historii Szmaragdowej wyspy. Nie są to najlepsze powieści tego autora, ale chronologicznie są one jednymi z wcześniejszych, w kolejnych Rutherfurd dopracował swój styl i postawił na sagę rodzinną (świetny Paryż, Nowy Jork, czy Rosja). W Dublinie (oryg. The Princes of Ireland), którego akcja toczy się w średniowieczu, autor większość miejsca poświęca suchym opisom historycznych wydarzeń, a także miejsc i obyczajów, na perypetie bohaterów zostawiając stosunkowo mało miejsca. Przez co, ujmijmy to tak, książki nie czyta się z zapartym tchem. Losy bohaterów ciekawie zarysowane na początku książki, potem coraz bardziej się rozmywają; nie sprzyjają też ich śledzeniu znaczne przeskoki w czasie i poplątana genealogia. Początek książki jest najciekawszy, potem robi się coraz bardziej nużąco, a niektóre rozdziały są, moim zdaniem, wręcz zbędne. Mogło być ciekawiej.

Druga część dylogii o Irlandii (The Rebels of Ireland), rozpoczyna się w XVI wieku i skupia się na walce Irlandczyków o własną państwowość, niepodległość, a także religię odebraną im przez Anglików, kolonizujących wyspę. Autor opisuje, jak Anglicy stopniowo przejmowali ziemie, należące od dawna do Irlandczyków, a także jak dyskryminowani byli katolicy w stosunku do siłą narzucanego protestantyzmu; w tamtych czasach nie do pomyślenia był pogląd, że religia jest sprawą osobistą, kwestią sumienia, a nawet, że ktoś może w Boga nie wierzyć... Pokazano tu mechanizm dzielenia ludzi na lepszych i gorszych, podług wyznania; wielu ludzi stosowało uogólnienia typu "wszyscy katolicy to źli ludzie". Anglicy gardzili Irlandczykami, uważając, że są oni głupimi i leniwymi wieśniakami, a nawet pojawiały się, skądinąd dobrze znane porównania do zwierząt... (ironia losów polegała na tym, że tak jak irlandzkich katolików traktowali angielscy protestanci, tak katolicy traktowali ludy przez siebie podbijane w innych częściach świata, zatem widać, że mechanizm ten nie ma nic wspólnego z narodowością czy wyznaniem, a tylko służy racjonalizowaniu gorszego traktowania innych). I to przeciąganie liny między ludnością rdzenną, a okupantem (de facto) trwało kilka wieków. Kulminacja tego kolonialnego podejścia nastąpiła z Wielkim Głodem, który dobitnie pokazał, iż Imperium Brytyjskie chce rządzić, ale nie zamierza rozwiązywać problemów terytoriów, które zagarnęło. Tudzież że polityka i ideologia liczą się bardziej, niż ludzie. To podejście zresztą obecne w polityce do nadal... kiedy ludzie są traktowani jako produkt uboczny postępu, albo ofiary jakiejś ideologii. I siedzą sobie jacyś panowie i dywagują nad naszymi głowami, opowiadając o “niewidzialnej ręce wolnego rynku”..

- A więc sytuacja wygląda tak. W Irlandii mamy za dużo ludności. W rezultacie praca jest coraz tańsza. A to zachęca przedsiębiorczych wytwórców do zatrudniania pracowników.*
- Owszem, tak pewnie dzieje się w Ulsterze, ale nie w Clare. Tam ludzie głodują.
- Ale i tam sytuacja się zmieni. Jednak nie o tym chcę mówić. Głód wcale nie jest niekorzystny, bo każe ludziom szukać pracy dalej od domu. Nie mam racji? (...) W ten sposób korzysta na tym cała Wielka Brytania, bo koszt pracy spada, a Irlandczyk nie chodzi głodny.
- Jednak wielu musiało wyjechać na zawsze - powiedział Stephen ze smutkiem - do Anglii albo Ameryki. (...)
- Świetnie, bo to znaczy, że korzysta na tym cały świat. Irlandia jest przeludniona? Nie szkodzi. Ameryka potrzebuje nowych osadników. (...) Musimy spojrzeć na to szerzej, panowie. Przejściowa nędza irlandzkich chłopów jest właśnie błogosławieństwem. Dlatego nie wolno wpływać na wolny rynek. Bo dzięki niemu cały świat się rozwija.
- Tylko, że to bardzo okrutny proces.
- Przyroda też bywa okrutna.

Jaki był sens zaganiania ludzi do pracy, za głodowe stawki, z których i tak nie mogli wyżyć, gdyż żywność na wolnym rynku była tak droga, że i tak tych ludzi nie było na nią stać? A zagłodzony pracownik jest do niczego… sorry, ale miałam skojarzenia z obozami koncentracyjnymi. Tu przypominał mi się Rutger Bregman, piszący o tym, jak napędzani obsesją pracy wymyślamy jakieś bezsensowne zajęcia i tworzymy system do ich obsługi, ponieważ nie mieści się w naszej ideologii, że pomóc można ludziom po prostu zapewniając im wprost to, czego potrzebują, czyli np. jedzenie albo dach nad głową. Uważamy, że do pracy trzeba ludzi zmuszać, więc głód jest korzystny.

Wcześniej pomagałem zarządzać robotami publicznymi. Ludziom płaciło się głodowe stawki za wykonywanie bezsensownych prac. a potem oni mieli kupić sobie żywność, której nie było. Rzad wydał na to mnóstwo pieniędzy, mniej by to kosztowało, gdyby po prostu tych ludzi nakarmił.
Ale to by było rozregulowywanie rynku

Niestety muszę się zgodzić z opiniami, że te kwestie polityczne zdominowały tę powieść, przez co momentami jest ciężkostrawna - choć i tak drugą część czytało mi się lepiej, niż pierwszą. Można tu prześledzić źródła konfliktu w Ulsterze, który ciągnie się de facto do dziś. Mam jednak poczucie, że Rutherfund chyba nie był do końca obiektywny w tym opisaniu irlandzkiej historii, gdyż pominął fakt, iż Kościół katolicki, z ofiary stał się sam tyranem, robiąc de facto z niepodległej Irlandii teokrację. Odrodzenie KK w Irlandii nastąpiło już w połowie XIX wieku (poczytać można o tym w reportażu Najlepsi katolicy pod słońcem - polecam). Też tych kwestii obyczajowo-religijnych bardzo w tej książce brakuje; czytając to ma się wrażenie, jakby religia i wyznanie służyły tylko polityce, były tylko etykietkami, za którymi nic nie idzie w życiu codziennym bohaterów. Nie uświadczymy tu modlitw, rytuałów religijnych, czy chodzenia do kościoła. Brakowało mi również w powieści Rutherfurda klimatu Irlandii, odwołania do jej wspaniałych celtyckich tradycji i folkloru - książka zawiera praktycznie tylko jedną taką scenę, kiedy stypa zamienia się w wielką uroczystość, z irlandzkimi tańcami.

Okazuje się, że trudno “ogarnąć” prawie dwutysiącletnią i tak poplątaną historię Irlandii, nawet w dwóch opasłych tomiskach. Dublin jest nużący, z treścią nie do spamiętania, Irlandia wypada lepiej, widać ciągłość losów bohaterów, kłopot w tym, że Rutherfurd traktuje ich trochę po macoszemu, pierwszeństwo oddając polityce. Trafnie oddają tę treść oryginalne tytuły powieści, szkoda że nie zachowane w polskim tłumaczeniu.  

Metryczka:
Gatunek: powieść historyczna
Główni bohaterowie: Irlandia, rody Smithów i O'Brienów
Miejsce akcji: Irlandia
Czas akcji: XVI - XX wiek
Ilość stron: 856
Moja ocena: 4,5/6
 
Edward Rutherfurd, Irlandia, Wydawnictwo Czarna Owca, 2019

*to się nazywa wyzysk
 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później