Ile znacie książek, z akcją rozgrywającą się w Australii (ew. Nowej Zelandii)? Ja niewiele. Nasze księgarnie zalane są literaturą głównie amerykańską, natomiast Antypody to faktycznie terra incognito, możemy co najwyżej znaleźć po jakieś książki typowo podróżnicze. Dlatego moja wiedza o historii, tudzież aktualnych problemach tamtych rejonów świata jest skromna. I chociażby z tego względu warto pochylić się nad książką australijskiego historyka Marka McKenny.  

Reportaż ten dotyka w zasadzie samego sedna „australijskości”: trudno dostępny interior, Uluru – święta góra Aborygenów, symbol Australii, kolonializm i rasizm w stosunku do rzeczonych Aborygenów. Autor przyznaje, że początkowo chciał napisać książkę historyczną o środkowej Australii, ale w trakcie researchu trafił na historię Billa McKinnona, strażnika interioru, który w roku 1934 zastrzelił Aborygena właśnie pod Uluru. Poznajemy tu realia lat 30-tych, kiedy kolonialne podejście do rdzennych mieszkańców miało się dobrze. Biali przychodzili, stawiali płot i oznajmiali, że teraz ta ziemia jest ich – choć od tysięcy lat należała do Aborygenów. Po czym zaprowadzali swoje prawa i porządki, nie pytając ich o zdanie. Ścigali i karali tubylców za przewinienia, których ci dopuszczali się w ramach swoich plemiennych obyczajów, nie rozumiejąc przecież narzuconych im reguł kolonizatora. Państwo założone przez Brytyjczyków, czyli później białych Australijczyków nie było ich państwem, więc sytuacja ta była kuriozalna. Tym bardziej, że zachodził tu klasyczny przypadek podwójnych standardów: Aborygeni karani byli przez białych za przestępstwa popełniane w obrębie własnej społeczności, ale oczywiście biali nie ponosili żadnych konsekwencji tego, jak traktowali Aborygenów, mimo tego, że łamali oni [biali] swoje własne prawo. Bo sprawa została oczywiście zamieciona pod dywan przez władze australijskie.

Równolegle autor pokazuje jak zmieniało się w czasie podejście Australijczyków do ziemi, na której żyją oraz do rdzennych mieszkańców. Od kolonialnej spuścizny, traktowania ich jako zdobycze imperium, wypędzania z własnych ziem i trzymania szczątków Aborygenów w muzeum (sic!), przez zadeptywaną atrakcję turystyczną, po rosnącą świadomość, współczesny powrót do korzeni, do „Matki Ziemi” i chronienia swojego dziedzictwa, naprawiania wyrządzonych krzywd, w tym zwrot świętej góry autochtonom.

Problem z tym reportażem polega na tym, że jest on dość „suchy”, pozbawiony emocji. Początkowo byłam nim zachwycona, bo zdania są piękne, autor posługuje się literackim językiem, a to jak pisze o Uluru to wręcz poezja – żywe opisy australijskiej przyrody to najlepsza część tej książki moim zdaniem. Jednak brakowało mi w tym jakiegoś reporterskiego faktora, a poza tym miałam poczucie, że to, co pisze autor to tylko wierzchołek góry lodowej i nie potrafiłam uchwycić w tym sedna. Po prześladowaniach Aborygenów McKenna się prześlizguje, nie tłumaczy ich zwyczajów, stylu życia – koncentruje się on raczej na jednostkach, które doświadczyły krzywdy z rąk McKinnona. Dlaczego autor akurat o tym pisze? Czy postać tego policjanta i opisane wydarzenia są tak ważne w dziejach Australii, czy to jest tylko historia jedna z wielu? Wydawało mi się też, że istotne w tej sprawie było to, że zabójstwo dokonało się na zboczach świętego dla Aborygenów terytorium, więc miało też dla nich znamiona zbezczeszczenia góry. Aczkolwiek może tylko tak mi się wydaje, bo autor nie podejmuje tego tematu. Tak samo jak nie pogłębia postaci i motywów McKinnona, np. kwestii tego, że brał on udział w procederze porywania aborygeńskich dzieci – co przecież było zbrodnią tak samo, jak to, co uczynił Yokunnunie. Wreszcie McKenna przeprowadza własne śledztwo, docierając do dzienników australijskiego policjanta, z których wynika, że kłamał on, lub co najmniej zniekształcił własną relację z tych wydarzeń (i niekoniecznie znaczy, że celowo). Tyle tylko, że dowody wskazują, iż Aborygeni, których relację McKenna przytacza również mijają się z prawdą – a tę kwestię autor przemilcza.

To nie jest zła książka, wręcz przeciwnie, tylko że do mnie nie przemówiła. Zapewne te mankamenty wynikają z tego, że autor ma podejście raczej historyka, a nie reportera i niekoniecznie napisał swoją książkę dla takich laików, jak ja. A mnie brakowało backgroundu, niezbędnego by zrozumieć niuanse i znaczenie tej historii. Coś tam o Australii wiem, z prześladowania rdzennej ludności każdy sobie zdaje sprawę, ale to jest wiedza raczej płytka. Dlatego też za bardzo nie wiedziałam dlaczego powinnam przejmować się opisanymi wydarzeniami i reportaż ten pozostawił mnie raczej obojętną. Przyjęłam opisane fakty na poziomie racjonalnym, ale nie wzbudziło to we mnie żadnych emocji. Natomiast książka dostarczyła mi sporo przyjemności od strony estetycznej, bo jest ona pięknie wydana – ma bardzo ciekawą okładkę (oryginalna koncepcja serii Luneta bardzo zachęca mnie do sięgnięcia po te reportaże), dobry papier, staranną redakcję i zawiera mnóstwo zdjęć (szkoda że czarno-białych).

Metryczka:
Gatunek: reportaż
Główny bohater: Bill McKinnon
Miejsce akcji: Australia
Czas akcji: XX wiek i współcześnie
Ilość stron: 280
Moja ocena: 4/6
 
Mark McKenna, Powrót do Uluru, Wydawnictwo ArtRage, 2022

 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później