Przeczytanie Diuny nigdy nie było moją ambicją. Raz, bo dawniej nie czytałam fantastyki, a dwa, bo to dzieło otaczał nimb trudnego, wymagającego, mało przystępnego. Kiedy nakręcono film też nie byłam nim zainteresowana, ale w końcu obejrzałam i oczywiście byłam zachwycona. Wtedy dopiero zaczęła kiełkować we mnie myśl, by przeczytać książkę, ale myśl ta musiała dojrzeć. Do tegorocznego gorącego lata.


Co za rozczarowanie! Myślałam, że będę się przez Diunę przedzierać, mozolnie brnąć przez te piaski, ocierając pot z czoła; tym bardziej, że najpierw przeczytałam powieść graficzną i była ona dla mnie tak średnio zrozumiała, a byłaby jeszcze mniej, gdyby nie znajomość fabuły z filmu. Tymczasem okazało się, że nie mogłam się od książki oderwać i za jednym zamachem, niczym samum, przeleciałam 250 stron. Bo to w gruncie rzeczy mocno klasyczna powieść przygodowa o konflikcie rodów i walce o władzę, pełna intryg, walk oraz trudnych wyborów pomiędzy namiętnościami, a rozsądkiem. Polityki, innymi słowy. Tak, dostrzegłam na czym polega trudność, skąd ten legendarny „próg wejścia”. Na tym, że Herbert od samego początku wrzuca nas do wykreowanego przez siebie świata, używając do jego opisu wielu neologizmów – niczym w Harrym Potterze – ale niczego z tego nie tłumaczy. Także dalsza lektura w małym stopniu rozwiewa tę niewiedzę odnośnie tego, co kryje się pod używanymi przez pisarza pojęciami. Trzeba się posiłkować słowniczkiem, który w tej sytuacji staje się nieodzownym elementem książki. Jako czytelniczce trochę trudno zrozumieć mi, jaki zamysł za tym stał, po co tak komplikować sprawy. Po co używać słów, których nie da się spamiętać. Gom dżabbar, Kwisatz Haderach – to brzmi niezrozumiale, egzotycznie, bardziej jak z Alicji z Krainy Czarów; wiele pojęć jest też zaczerpniętych z języka arabskiego i religii islamskiej (co dziś niekoniecznie dobrze brzmi/się kojarzy). Język to jedno, a dwa, że pewne niuanse diunijskiego uniwersum też nie są dobrze objaśnione, lub też celowo spowija je mgiełka niejasności, np. de facto nie wiadomo co robi słynna „przyprawa”, będąca przecież najcenniejszym towarem we wszechświecie (geriatryczna?). Ba, sama nazwa Diuna de facto w książce nie funkcjonuje, bo planeta, na której toczy się akcja to Arrakis… Problem polega więc bardziej na tym, że czytelnik zniechęca się, bo stwierdza, że „niczego nie rozumie”, a nie dlatego, że książka nie jest interesująca.

Pomijając te kwestie to Diuna zachwyciła mnie tym, jak autor prowadzi przebieg akcji, konstruuje skomplikowane intrygi – gry, w których bierze udział wiele stron, bo przecież i ród Atrydów, i Harkonnenów, i Imperator, i Gildia, i wreszcie mieszkańcy planety, Freemeni. Wszyscy z nich mają swoje własne interesy, nic więc dziwnego, że powieść jest wypełniona politycznymi rozgrywkami. I tu Diuna przypomina mi Grę o tron, zasadzającą się o ten sam pomysł, zrealizowaną z podobnym rozmachem przecież (lecz dużo bardziej brutalną). Podobieństwo widziałam także w wyrafinowanych, niezwykle inteligentnych dialogach, prowadzonych tak, że trzeba domyślać się ukrytego w nich sensu, wnioskować z półsłówków, eufemizmów – jak to w dyplomacji bywa. Niektórzy mogą te dialogi odbierać jako sztuczne, wygłaszane niczym kwestie aktorów w sztuce teatralnej… Druga warstwa, ta jeszcze trudniejsza, to mistyczna otoczka działań głównych bohaterów. Paul Atryda staje się dla swoich popleczników kimś więcej, niż człowiekiem, prawie bogiem, tworzy się kult, co jest oczywiście bardzo pomocne w walce z przeciwnikami, ale też niebezpieczne – co dostrzega sam Paul. Nie wspominając już o tym, jak coś takiego zmienia sam „obiekt kultu”. Ten wątek religijny czerpie oczywiście pełnymi garściami z naszych „prawdziwych” religii, łącznie z tym, jak religia splata się z polityką i władzą. Prawda jest taka, że jest to ciągle the same old story, tylko w różnych wariantach.

Kiedy religia i polityka jadą na tym samym wozie, ci, którzy powożą, wierzą, że nic nie może stanąć na ich drodze. Zaczynają pędzić na łeb, na szyję, coraz szybciej i szybciej. Odsuwają od siebie wszelkie myśli o przeszkodach i nie pamiętają, że pędzącemu na oślep człowiekowi przepaść okazuje się, kiedy jest już za późno.
- To stary numer mój książę. Zamierzali zwalić nam na kark uchodźców.

Wreszcie nie mogłabym nie docenić ekologicznego wątku zawartego w powieści – Freemeni, żyjący na pustynnej planecie, marzą o jej zazielenieniu, czyli walczą o to, co my tak bezmyślnie niszczymy… Na każdym kroku podkreślane jest jak cenna jest woda, źródło życia. Diuna została napisana zanim jako ludzkość zaczęliśmy przejmować się ekologią i dostrzegać problem zmian klimatycznych, więc raczej nie posądzam autora o jakieś realne odniesienia do ekologii ziemskiej, tym niemniej czytając to w dzisiejszych czasach, trudno tego tak nie odbierać. To sprawia, że powieść jest zadziwiająco aktualna, by nie nazwać jej proroczą… *

Nie można w nieskończoność kraść wszystkiego, czego się potrzebuje, nie zwracając uwagi na tych, którzy przyjdą po nas.

Sięgając po opis Franka Herberta (Wikipedii), jego twórczość określana jest jako soft science fiction i łączy zagadnienia z zakresu ekologii, filozofii, teologii, psychologii i ekonomii. Herbert koncentruje się na naturze człowieka, na jego możliwościach i niebezpieczeństwach, które mu grożą ze strony wymykającej się spod kontroli techniki, systemów totalitarnych i narkotyków zmieniających stan świadomości – okazuje się, że jest to dokładnie to, co mnie obecnie interesuje najbardziej, a zatem nieprzeczytanie Diuny byłoby jakimś kolosalnym niedopatrzeniem…

Patrząc chociażby na moje własne doświadczenia, film zrobił dla Diuny dużo dobrego. Na pewno ułatwia zrozumienie powieści, bo nie jest aż tak uduchowiony, choć tego wątku nie lekceważy. Z kolei wątek ekologiczny jest w nim nieobecny, bo pojawia się on w drugiej połowie książki, a film obejmuje tylko jej pierwszą połowę – więc zakładam, że zostanie on podniesiony w drugiej części ekranizacji (nie mogę się też doczekać scen ujeżdżania czerwi ;). Poza tym film zachwyca realizacją: obrazami, muzyką, grą aktorską. Wydaje się to być idealnym zobrazowaniem powieści, włącznie z doborem obsady. Któż lepiej nadawałby się do roli księcia Paula – opisanego jako delikatnego chłopca – niż Timothee Chalamet? A kiedy patrzę na wspólne zdjęcia Zendai i Timothee, to myślę sobie „ah, jak oni do siebie pasują”.

Metryczka:
Gatunek: powieść fantastyczna
Główny bohater: Paul Atryda
Miejsce akcji: planeta Arrakis
Czas akcji: -
Ilość stron: 784
Moja ocena: 6/6
 
Frank Herbert, Diuna, Wydawnictwo Rebis, 2020


*Czy prorocza okaże się też wizja Dżihadu Butlerowskiego i buntu przeciwko SI? Kiedyś ludzie scedowali myślenie na maszyny z nadzieją, że dzięki temu będą wolni, ale umożliwili tylko innym ludziom i ich maszynom ujarzmienie siebie.

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później