Archiwum zagubionych dzieci
Nie sposób nie myśleć o tym, że Stany Zjednoczone, stawiając dziś płoty na granicy i deportując tysiące ludzi, często uciekających przed śmiercią, sprzeniewierzają się dziś temu, z czego wyrosły. Przecież Ameryka została zbudowana przez imigrantów. Pierwszych pionierów, kolonizatorów, Chińczyków, którzy budowali koleje, Żydów, którzy wnieśli wiedzę i żyłkę do handlu, pracowitych Polaków, wesołych Włochów i wielu innych. Teraz Stany Zjednoczone, tak wielki przecież kraj, odwracają się od imigracji. Niedawno w reportażu o Miami czytałam o kryzysie kubańskich w latach 80-tych. Do miasta napłynęło kilka tysięcy imigrantów i był to wielki problem, zarówno dla Miami, jak i dla rządu federalnego, który nie wiedział, jak się do tego ustosunkować. A ja myślałam sobie: kilka tysięcy? Stany Zjednoczone nie są w stanie przyjąć kilku tysięcy ludzi, podczas gdy do Polski napłynęły wtedy 2 miliony ludzi z ogarniętej wojną Ukrainy? Zarazem w przypadku Stanów Zjednoczonych refleksje może wzbudzać hipokryzja w stosunku do rdzennych Amerykanów, wybitych lub zepchniętych do rezerwatów przez białych, którzy przybyli na te ziemie i je zagarnęli. Przesiedlonych. Kto tu był legalny, a kto nie? A kto jest dziś?
…słowo “przesiedlenie” wciąż jest dziś używane jako eufemizm dla “deportacji”. Przeczytałam gdzieś, choć nie pamiętam gdzie, że przesiedlenie wobec deportacji jest tym, czym seks wobec gwałtu. Gdy teraz “deportuje” się “nielegalnych” imigrantów, w historii pisanej zostają oni “przesiedleni”.
No dobrze, ale przechodząc do kwestii bardziej praktycznych, to Archiwum to jednak ten typ książki, który kompletnie do mnie nie przemawia. Mimo, że autorka stosuje ciekawe zabiegi narracyjne, powieść jest także pełna nawiązań literackich (np. autorka jako analogie wybrała sobie Władcę much, czy Bramy raju Jerzego Andrzejewskiego). Ale dla mnie to było za dużo, za nudno, za bardzo rozwlekle. W pierwszej części książki problemy uchodźców są tylko jednym z wielu wątków powieści. Historia długo meandruje, powieść jest rodzajem dziennika głównej bohaterki, podróżującej z rodziną przez Stany Zjednoczone. Czytamy więc o jej przemyśleniach na tematy różne: jej pracy (polegającej na nagrywaniu różnych dźwięków, hmmm), jej rozpadającego się związku, dzieci (bezimiennych), czytanych po drodze książek, słuchanej muzyki, mijanych krajobrazów, etc, etc. Te wywody kobiety były dla mnie mocno pretensjonalne (no tak, artystka!) i byłam nimi tak znudzona, że o mało nie porzuciłam lektury… Jak już wspomniałam kwestia imigracyjna jest tu tylko kwestią poboczną i odnosiłam wrażenie, że bohaterka traktuje ją jako swego rodzaju projekt: coś, co trzeba udokumentować, ale coś w co się nie angażuje, coś, co nie jest bezpośrednio jej problemem. Do czasu. Jak dziennikarze beznamiętnie sprawozdający z wojny. Dodatkowo wrażenie takiego dystansowania się od wydarzeń podkreśla fakt, że bohaterka nie nazywa nawet swoich dzieci po imieniu. Aczkolwiek ta pierwsza część wyraźnie koncentruje się na relacjach rodzinnych. Ta sytuacja zmienia się dopiero w drugiej części książki, gdzie do głosu dochodzą dzieci, dając dodatkowo świeżą perspektywę narracyjną. Tyle tylko, że dla mnie było tego za dużo: za dużo słów - w pewnym momencie jedno zdanie ciągnie się na wiele stron, a sens tego się rozmywa. Naprawdę, nie trzeba wielostronicowych wywodów, by coś przekazać, mniej byłoby tak samo dobrze, zwłaszcza kiedy ta tasiemcowa narracja nie wnosi niczego nowego.
Gatunek: beletrystyka
Valeria Luiselli, Archiwum zagubionych dzieci, Wyd. Pauza, 2021
Komentarze
Prześlij komentarz