W latach 80-tych XX wieku jeszcze było co ratować. Do ludzi docierało już, ile szkód w środowisku narobili i niektórzy próbowali naprawiać te szkody. Jak Karin, jedna z bohaterek Ostatniego, próbująca reintrodukować dzikie konie w ich naturalnym środowisku. Dzikie konie, będące już wtedy na skraju wyginięcia, podczas gdy 100 lat wcześniej organizowano do Mongolii wyprawy, by te konie odławiać i zamykać w ogrodach zoologicznych. Ku uciesze gawiedzi, bo trudno uwierzyć tu w naukowe wytłumaczenia. Taką wyprawę zorganizował po raz pierwszy rosyjski bohater Ostatniego. Wiek XIX to był zresztą wiek wielkich odkryć przyrodniczych, „przyrodników” ganiających ze strzelbą za wszelkimi gatunkami fauny, po to, by je złowić i wypreparować. Tak, sto lat później ludzie zmądrzeli, i byłoby w miarę optymistycznie, gdyby nie świadomość, czym to się skończyło. Ludzie zmądrzeli, ale nie na tyle, by przestać truć i niszczyć środowisko i nie doprowadzić do katastrofy ekologicznej. Wyludniony świat po niej to trzeci plan Ostatniego.

 

Symbolem Ostatniego są dzikie konie. Ale nawet kiedy czytamy o sukcesie, jaki odniosła Karin, współczesna bohaterka tej powieści, nie możemy wymazać postapokaliptycznego obrazu z przyszłości. I nie zadawać sobie pytania, czy naprawdę tak to się skończy (a wszystko na to wskazuje), nie tylko dla wielu gatunków roślin i zwierząt, które człowiek w swojej głupocie pociągnął za sobą, ale przede wszystkim dla człowieka. Czy potraficie wyobrazić sobie świat bez cywilizacji, którą zbudowaliśmy, bez prądu, bez internetu, bez regularnych dostaw jedzenia do sklepów? Świat, w którym można liczyć już tylko na samego siebie i dlatego świat wyludniony? Co więcej, kiedyś, gdy człowiek się rozwijał, przyroda mu sprzyjała – ziemie były żyzne, pory roku regularne, jedzenia w bród, zasoby naturalne nieprzetrzebione. Można było na tym budować. Po katastrofie ekologicznej przyroda jest wrogiem, niesprzyjającym walce o przetrwanie. 

 

Ta książka jest potwornie smutna, nie dająca zbyt wiele nadziei, i dlatego też zabierałam się za jej czytanie z oporami. Takie są też zresztą wszystkie powieści Mai Lunde z tej serii, być może dlatego, że nie traktuję ich jako fantastyki, tylko niestety wizję przyszłości. Pamiętam, jak bodajże 2 czy 3 lata temu mieliśmy taki czas, że przez pół roku nie padało, była susza, a ja budząc się rano i widząc znowu błękitne niebo, bez ani jednej chmurki, byłam coraz bardziej przygnębiona. Stawały mi przed oczyma sceny z Błękitu i do dziś susza kojarzy mi się z tą książką. A wodę oszczędzam. W Ostatnim zresztą mamy ciekawie poprowadzoną kontynuację wątku z Błękitu. Lunde pokazuje tylko mały wycinek tego świata, gospodarstwo gdzieś w Norwegii, gdzie jeszcze egzystują ludzie, ale tylko wegetując, skupiając się już tylko na walce o przetrwanie, tak jak to było wieki temu. Ostatni ludzie, rozmnażający się na przekór wszystkiemu i bezsensowi tego – podobnie jak zwierzęta – które przecież tylko idą za instynktem. Ale jaki jest sens płodzić dzieci w świecie nie nadającym się do życia? Przyroda sobie poradzi, choć pewnie będzie inna, niż przed zmianami klimatycznymi – no i miejsce zwolni człowiek… Ściska za gardło nie tylko przyszłość ludzkości, ale i los zwierząt w tym świecie całkowicie zdominowanym przez człowieka, zwierząt albo całkowicie wytrzebionych, albo zniewolonych, tak czy siak zdanych na człowieka, od jego łaski, albo niełaski. To człowiek musi „ratować” gatunki – które przecież ratowania by nie wymagały, gdyby nie wcześniejsze postępowanie ludzi. Dlatego słowa „dzień bez mięsa jest dla mnie przykrym odstępstwem od normy” tak mnie bolą – bo zdaję sobie sprawę, ile cierpienia pociąga za sobą taka postawa (milionów ludzi dodajmy), a także jakie to ma skutki dla środowiska. 

 

Kwartet klimatyczny zmusza czytelnika do zadawania sobie niewygodnych pytań. Bo o ile kilkaset, a nawet kilkadziesiąt lat temu nasz gatunek miał naprawdę świetne perspektywy, o tyle teraz jesteśmy w punkcie, z którego nie zmierzamy już ku lepszemu, a raczej tylko ku gorszemu. Mimo tego świat kręci się nadal, z zapałem inwestujemy w coraz to nowe technologie, wysyłamy wycieczki w kosmos, produkujemy tony ciuchów, rodzą się kolejne dzieci, a ludzie zajmują się swoimi problemami pierwszego świata. Jesteśmy jak te lemingi spadające w przepaść, wcale nie lepsi, niż inne gatunki zwierząt, nie zastanawiające się przecież nad tym, co będzie za 10, 20, 50 lat.

Człowiek to niewiarygodnie głupie zwierzę. Nie potrafimy wybiec myślą w przyszłość dalej, niż do następnej wiosny, do kolejnego miotu. Właśnie dlatego wszystko trafia szlag. (…)

Może kiedyś już tak było. Tu albo w innych miejscach na planetach podobnych do naszej. Może nie pierwszy raz człowiek brnie w przepaść i ciągnie za sobą mnóstwo innych gatunków. (…) Za każdym razem, kiedy osiągamy pewien stopień rozwoju zaczynamy przedobrzać, budujemy i niszczymy do oporu. Aż wszystko się kończy. A może nie wszystko, tylko my.

Wszystko się kończy. I zaczyna. Zaczynamy od zera, raz za razem. Jako małpy, tworzymy narzędzia, mieszkamy w jaskiniach, ujarzmiamy ogień, wynajdujemy koło, samochody, komputery, a na końcu pojazdy, które nigdy nie docierają poza granice Układu Słonecznego, bo zanim to się udaje, znowu popełniamy samobójstwo.

 
Metryczka:
Gatunek: beletrystyka
Główny bohater: dzikie konie? przyroda?
Miejsce akcji: Norwegia/Mongolia
Czas akcji: XIX - XXI wiek
Ilość stron: 618

Moja ocena: 5/6


Maja Lunde, Ostatni, Wydawnictwo Literackie, 2021

 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później