Pierwsze o czym muszę napisać w przypadku tej książki to jej wydanie. Rzadko o tym wspominam, bo uważam, że treść jest ważniejsza, niż okładka, ale w przypadku Domu Holendrów okładka jest naprawdę hipnotyzująca. Zanim zabrałam się za czytanie poświęciłam kilka minut po prostu na kontemplowanie pięknego przedmiotu, który trzymałam w rękach. 

 

No dobrze, przewracając pierwsze strony zapoznałam się z rodziną Conroyów, w szczególności małym Dannym oraz starszą od niego siostrą Maeve. Będą nam oni towarzyszyć przez całą lekturę. Conroyowie mieszkają w oryginalnym domu kupionym od holenderskiej rodziny, stąd nazywanym Domem Holendrów. Dom jest pełen śladów po poprzednich właścicielach, poczynając od mebli przez przedmioty codziennego użytku, a kończąc na obrazach na ścianach. Ten dom staje się pewnego rodzaju fetyszem rodzeństwa, gdyż nie mogą się od niego uwolnić nawet po tym, kiedy go tracą… Opowieść o tym przypominała mi tradycyjne baśnie, w których do zamku wprowadza się zła macocha przejmująca totalnie kontrolę nad swoim mężem - ojcem małych bohaterów. Dom Holendrów w swojej pierwszej części to wypisz wymaluj współczesna Królewna Śnieżka. Z tego zawiązania akcji można by pójść dalej i ukuć intrygę polegającą na zemście po latach i odebraniu wszystkiego uzurpatorowi, tak jak czyni to hrabia Monte Christo. Rzeczywistość jest jednak bardziej prozaiczna. Autorka koncentruje się przede wszystkim na Dannym i Maeve, na ich dorastaniu i pokazaniu więzi ich łączącej. Ponieważ w którymś momencie rodzeństwu zabrakło matki, siłą rzeczy Maeve przejmuje tę rolę wobec Danny’ego. I ta więź jest wzruszająca, gdyż nie każdy kto ma rodzeństwo, zwłaszcza rodzeństwo odmiennej płci – tego doświadcza. Oni muszą trzymać się razem – i to ich definiuje - gdyż dorośli ich zawiedli. Wracając do baśniowych porównań – są jak Jaś i Małgosia trzymający się za ręce. Zarazem jednym z najbardziej poruszających dla mnie momentów był ten, kiedy bycie „prawdziwą siostrą” oferuje Danny’emu jego - odnaleziona de facto po latach – przyszywana siostra. Zatem Dom Holendrów to klasyczna saga rodzinna, w której asystujemy bohaterom w najważniejszych chwilach ich życia, bo plan czasowy jest tu szeroki. Widzimy jak rodzi się kolejne pokolenie i jak historia zatacza koło… 

 

Ta powieść jest perfekcyjna. Niby kolejna historia nieszczęśliwej rodziny (ale pamiętajmy, że każda jest inna), a jak perfekcyjnie autorka poprowadziła swoich bohaterów przez meandry życia. Prawdą jest to, że ta opowieść zaprzecza mitowi, że każdy jest kowalem własnego losu. Dom Holendrów raczej bazuje na psychologicznych teoriach, z której wynika, jak ważne są nasze „korzenie”. Przeżycia z dzieciństwa, nawyki i przekonania nam wpojone nas kształtują i często wracamy do nich nawet po długich latach, często niejako powtarzając błędy swoje i swoich rodziców. Kreacje rodzeństwa są doskonałe, ich tęsknota za czymś, co utracili i też nie do końca wiadomo, czy bardziej boli ich brak matki, obojętność ojca, czy też utrata domu, w którym się wychowali. Doskonale ich rozumiałam, gdyż sama mam podobne doświadczenia. Dzieciństwo to czas szczególny, dlatego wspominamy je ze szczególną nostalgią, a miejsca, gdzie je spędziliśmy są dla nas na ogół uświęcone, magiczne. Nic więc dziwnego, że Danny i Maeve tak przeżywają, że to miejsce im odebrano, tym bardziej, że było ono tak piękne i oryginalne, było domem „z duszą”. Ten dom jest kolejnym bohaterem tej powieści, nie mniej ważnym, niż macocha, przyrodnie siostry, czy panie pracujące dla Conroyów. Rozumiem to, że dom można pokochać.. Nawiasem mówiąc postać matki bohaterów, która była jedyną osobą nie znoszącą owego domu – pozostaje dla mnie w swojej niechęci zagadką. Ta postać nie do końca dopracowana, której motywy nie do końca zrozumiałam była dla mnie chyba jedynym słabym punktem Domu Holendrów

 

Język tej powieści jest klasyczny, elegancki, bez udziwnień, bez patosu, jak również przesadnego dramatyzowania, przezroczysty można by powiedzieć. Nie forma, a treść. To sprawia, że przez Dom Holendrów się płynie, wsiąka się w tę opowieść. Wypożyczając tę książkę obawiałam się trochę, czy mi się ona spodoba, bo raz że zasugerowałam się jakąś niezbyt jej pochlebną recenzją, a dwa, z powieściami Ann Patchett mam relację love-hate. Teraz śmieję się z tych obaw, bo to najlepsza powieść tej autorki od czasów Belcanto

 

Metryczka:
Gatunek: beletrystyka
Główny bohater: Danny i Maeve Conroy
Miejsce akcji: Stany Zjednoczone
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 336

Moja ocena: 6/6


Ann Patchett, Dom Holendrów, Wydawnictwo Znak, 2021

 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później