Mój tydzień z Marilyn
Mocno zirytowała mnie ta
książeczka. Swego czasu była ona mocno promowana przez wydawnictwo, i sądząc po
szumie wokół tej pozycji, łącznie z nakręconym filmem, spodziewałam się, że
niesie ona za sobą jakąś arcyciekawą treść.
Co właściwie autor usiłuje nam
w niej opowiedzieć? W 1956 roku, był młodym chłopakiem i został zatrudniony
przy kręceniu filmu Książę i aktoreczka
z Marilyn Monroe i Lawrence Olivierem. Nie pełnił tam żadnej ważnej funkcji,
ale w jakiś sposób na chwilę udało mu się zbliżyć do aktorki i przeżyć chwile,
które - jak twierdzi - zmieniły jego
życie. Hmmm? Niech mi wybaczą wielbiciele Marilyn, ale nie mam o tej pani
najlepszego zdania. Owszem, jest ikoną kina, ale ja zupełnie nie rozumiem jej
fenomenu. Aktorką była kiepską i swoją sławę zawdzięcza tylko i wyłącznie
urodzie i seksapilowi, jaki ponoć roztaczała. I co wielokrotnie podkreśla
Clark. Czyli: farbowane włosy, duży biust, wydęte usta, duże oczy i tona
makijażu? Zachowanie głupiutkiego dziewczątka? To seksapil w najgorszym wydaniu, prowokujący wręcz do wykorzystania. Mężczyźni instynktownie
zlatywali się do Marilyn jak pszczoły do miodu. Dzisiejsze
gwiazdy filmowe pewnie wyśmiałyby "gwiazdorstwo" Marilyn, bo aktorka
nie miała w sobie nic z profesjonalistki. Nie potrafiła grać, w dodatku ciągle
spóźniała się na plan i denerwowała wszystkich swoimi fochami, niezdecydowaniem
i brakiem umiejętności. Co gorsza, poza ekranem Monroe nie odbiegała od swojego
publicznego wizerunku - była pustą lalką, naczyniem, w które każdy mógł wlać,
co mu się podobało. Niezbyt mądrą kobietą, która nie panowała nad swoim życiem. I to
co pisze Colin Clark potwierdza taki właśnie obraz Normy Jean. Autor uważa, że Marilyn była stłamszona przez licznych doradców, pochlebców i cały hollywoodzki
system. Że brakowało jej wiary w siebie i miłości. Nie pozwalano jej być
"sobą". To wszystko prawda, ale nie ma w tym niczego odkrywczego -
napisano to już i powiedziano o Marilyn setki razy. I jaka naprawdę była Marilyn?
Irytujący jest bałwochwalczy stosunek autora do Monroe. Pisze o niej: wielka gwiazda, najpiękniejsza, najbardziej seksowna, najodważniejsza kobieta na świecie... Tymczasem w ich relacji uderza to, że Marilyn jest dorosłą kobietą o umyśle dziecka. Clark mówi do niej, jak do dziecka i ona sama zachowuje się jak naiwne, rozkapryszone dziecko, nie rozumiejące konsekwencji swoich czynów, nieświadome tego, jak oddziałuje na innych. Nie umie być "sobą", bo nie ma żadnej osobowości, więc jest po prostu tym, kim chcą widzieć ją inni. Odpowiedzcie sobie sami, czy nazwanie 30-letniej kobiety małą dziewczynką może być komplementem? Autora ostrzegano też, że Marilyn jest manipulatorką, wykorzystującą innych bez skrupułów, choć robiła to pewnie bardziej instynktownie, niż z wyrachowania. Na tej właśnie zasadzie Marilyn zwróciła na chwilę, dla kaprysu swoje piękne oczy na Clarka... Clark tego nie dostrzega - dla niego Marilynjest boginią. Ulega iluzji. Zdmuchuje jej pył spod stóp i raczy pochlebstwami. Szuka w niej tego, czego w niej nie ma. Tym samym kreuje swój własny jej wizerunek, w swoim własnym umyśle i robi w ten sposób dokładnie to samo, co wszyscy inni. Projektuje na Marilyn swoje o niej wyobrażenie.
Irytujący jest bałwochwalczy stosunek autora do Monroe. Pisze o niej: wielka gwiazda, najpiękniejsza, najbardziej seksowna, najodważniejsza kobieta na świecie... Tymczasem w ich relacji uderza to, że Marilyn jest dorosłą kobietą o umyśle dziecka. Clark mówi do niej, jak do dziecka i ona sama zachowuje się jak naiwne, rozkapryszone dziecko, nie rozumiejące konsekwencji swoich czynów, nieświadome tego, jak oddziałuje na innych. Nie umie być "sobą", bo nie ma żadnej osobowości, więc jest po prostu tym, kim chcą widzieć ją inni. Odpowiedzcie sobie sami, czy nazwanie 30-letniej kobiety małą dziewczynką może być komplementem? Autora ostrzegano też, że Marilyn jest manipulatorką, wykorzystującą innych bez skrupułów, choć robiła to pewnie bardziej instynktownie, niż z wyrachowania. Na tej właśnie zasadzie Marilyn zwróciła na chwilę, dla kaprysu swoje piękne oczy na Clarka... Clark tego nie dostrzega - dla niego Marilynjest boginią. Ulega iluzji. Zdmuchuje jej pył spod stóp i raczy pochlebstwami. Szuka w niej tego, czego w niej nie ma. Tym samym kreuje swój własny jej wizerunek, w swoim własnym umyśle i robi w ten sposób dokładnie to samo, co wszyscy inni. Projektuje na Marilyn swoje o niej wyobrażenie.
Rozumiem - takie cielęce
zauroczenie. Rozumiem, bo sama pewnie wypisywałabym takie rzeczy o obiekcie
swoich uczuć, gdybym się zakochała. Mogę sobie wyobrazić jak to jest. Clark
jest po prostu zaślepiony, myśli inną częścią ciała, a nie głową. Mogę sobie
też wyobrazić jak by to było, gdyby dane mi było spędzić kilka dni w
towarzystwie - dajmy na to - Christiana Bale, aczkolwiek na pewno nie byłabym w
stanie zauroczyć się mężczyzną, którego jedynym walorem byłaby uroda. Tylko po
co to wszystko upubliczniać, zwłaszcza, że po tylu latach autor dawno powinien
był nabrać do tych wydarzeń dystansu. Dla kasy, drodzy Państwo, dla kasy...
Książka napisana w typowo
hollywoodzkim stylu: po łebkach i dla kasy, robiąca wielkie halo z niczego, problemy
jakiejś aktoreczki podnosząca do wagi światowej. Słabizna.
Miejsce akcji: Stany Zjednoczone
Colin Clark, Mój tydzień z Marilyn, Wyd. Znak, 2012
Książka bierze udział w wyzwaniu Grunt to okładka
Metryczka:
Gatunek: powieść biograficzna
Główny bohater: Colin ClarkGatunek: powieść biograficzna
Miejsce akcji: Stany Zjednoczone
Czas akcji: lata 50-te XX wieku
Ilość stron: 192
Moja ocena: 2/6Ilość stron: 192
Colin Clark, Mój tydzień z Marilyn, Wyd. Znak, 2012
Książka bierze udział w wyzwaniu Grunt to okładka
Też nie jestem fanką Monroe. I pod wieloma względami zgadzam się z Twoją oceną jej osoby, ale to kim była, jak się zachowywała, wynikało z czegoś głębszego. Kiedyś czytałam jej biografię, świetnie napisaną, ale zabij mnie nie pamiętam tytułu. W każdym razie świetnie było w niej ukazane urabianie Normy przez matkę, która stroiła ją, uczyła różnych póz, ciągle wbijała jej do głowy durne teksty na temat mocy urody, czy seksapilu. Dlatego widzę Marylin Monroe jako nieszczęśliwą osobę, która została pozbawiona osobowości, ciągle udawała kogoś, kim nie była, i najprawdopodobniej to zaprowadziło ją na tamten świat. Zresztą znasz się na psychologi, to co ja tu będę się produkować :-) Co się tyczy książki, to będę jej unikać. Fascynacje młodego chłopca mnie nie interesują. Co prawda łatwo mi ją zrozumieć, w końcu Marylin, emanująca agresywnym seksapilem, znacznie różniła się od swoich koleżanek, nie zmienia to jednak faktu, że na mnie on nie działa ;-)
OdpowiedzUsuńWiem, że Monroe miała trudne dzieciństwo, nie tylko dlatego, że matka wbijała jej do głowy różne bzdury (zresztą pewnie w tamtych czasach mówienie kobietom, że liczy się tylko uroda było najzupełniej normalne) - co na pewno wpłynęło na to, że była taka pokręcona i nieszczęśliwa. Tym niemniej z książki Clarka wyłania się właśnie taka Marilyn, jak napisałam: rozpieszczona i niezbyt mądra aktoreczka, która sama nie wie, czego chce.
UsuńPo pierwsze to książka to jednak wielka mistyfikacja, ten rzekomy romans/znajomość w ogóle nie miała miejsca, autor to sobie zmyślił, a siebie postawił w roli wybawiciela tej biednej Marilyn.
OdpowiedzUsuńPo drugie, to czy aktorką była kiepską wcale nie jest takie oczywiste - ja nie lubię tak naiwnego filmu jak "Książę i aktoreczka" a uważam, że Marilyn jest w nim naprawdę dobra. W wielu innych produkcja też prezentuje się świetnie.
Po trzecie, z tym się w ogóle nie zgadzam, że była "pustą lalką" itp. Wręcz przeciwnie. A dzisiejsze gwiazdy mogą sobie pomarzyć o pozycji takiej jaką miała Marilyn. Tylko, że ona sobie nic z tego nie robiła.
Po czwarte, to Marilyn nie "Marylin".
Oczywiście masz prawo do własnego zdania, tak samo jak ja mam prawo do swojego. Dzięki za zwrócenie uwagi na literówkę - szczerze mówiąc nie widzę różnicy między Marylin a Marilyn ;)
UsuńTo częsty błąd, nie przejmuj się. Kiedyś i ja miałam podobne zdanie na temat MM dopóki nie poznałam jej z całkiem innej strony i teraz wiem, że to co się powszechnie mówi na jej temat niewiele ma wspólnego z prawdą. A do takich dyrdymałów jak te pana Clarka to warto podejść ze sporym dystansem.
UsuńNo i właśnie dlatego też tak uznałam: że to dyrdymały
UsuńNigdy nie miałam ochoty sięgnąć po książkę, ale film był świetny. Zwłaszcza jak się jest fanką Eddiego Redmayne'a i klimatu Anglii lat 50. ;) Zresztą cała obsada była cudowna i błahość tej historii (nieważne, czy prawdziwej, czy zmyślonej) w wydaniu filmowym nie razi. Ale oglądając ten uroczy film, nie można uniknąć pytania: co mężczyźni w niej widzieli? Jaka była Marilyn naprawdę nie wiem, ale jej publiczne wcielenie nie wydaje mi się szczególnie atrakcyjne.
OdpowiedzUsuńOj, zgadzam się, zgadzam. Sama nie bardzo wiedziałam, po co ta książka w ogóle powstała (w sensie literackim, bo że dla kasy, to oczywiste). Była denerwująca i mocno się ciągnęła, a oboje bohaterów (jeśli można tak powiedzieć, biorąc pod uwagę, że to osoby autentyczne) zostało postawionych w świetne bardzo, bardzo negatywnym.
OdpowiedzUsuń