Irlandzki sweter
Główną bohaterką Irlandzkiego swetra
jest Rebecca, Amerykanka, zajmująca się... archeologią tkanin. Przybywa
ona na małą, irlandzką wyspę (o nieznanej nazwie), aby zbadać
pochodzenie tradycyjnych swetrów, zwanych gansejami. Ten – dosyć
oryginalny – trzeba przyznać wątek przyciągnął mnie do tej książki, gdyż
kiedyś sama bardzo lubiłam robić na drutach i własnoręcznie udziergałam
wymarzony „irlandzki sweter” (a przynajmniej wydawało mi się, że jest
on irlandzki). Niestety długo w nim nie pochodziłam, bo gryzł, a poza
tym zmieniła się moda i obszerne swetry przestały mi się podobać...
Rebecca
przybywa na wyspę ze swoją 6-cioletnią córeczką o oryginalnym (i
magicznym) imieniu Rowan. Kobieta wpada w wir wyspiarskiej społeczności,
która wydaje się być tak zżyta ze sobą, jak jedna wielka rodzina.
Kończy się na tym, że Rebecca zajmuje się wszystkim, tylko nie tym, po
co przyjechała do Irlandii: doradzaniem wielodzietnej rodzinie,
wydawaniem przyjęcia, wyprawą do swojej przyjaciółki do Dublina,
kelnerowaniem w pubie. No i oczywiście romansowaniem z przystojnym
Irlandczykiem, a jakże.
Jak
pewnie się już domyśliliście, nie jestem tą powieścią zachwycona.
Owszem, coś w niej jest – przede wszystkim ten irlandzki klimat, ale jej
fabuła jest mało spójna i raczej oklepana. W powieściach zazwyczaj tak
jest, że bohater/ka przybywa w jakieś odludne miejsce (np. na wyspę)
albo uciekając od swojego dotychczasowego życia, albo poszukując czegoś
cennego. Z reguły, w tym drugim przypadku postać szczyci się jakimś
oryginalnym i ciekawym zawodem. Jak np. archeolog tkanin. Czy coś
takiego w ogóle istnieje, a jeśli już, to czy przedmiotem jakichś badań
są swetry i robótki na drutach?
Idąc
dalej, zachowanie bohaterów wydało mi się dziwaczne – wokół Rebeki
notorycznie kręci się tłumek osób, tak jakby mieszkańcy wyspy nie mieli
swojego życia i swoich problemów. Społeczność ta podejmuje wobec Rebeki
różne działania, wciągając ją w lokalne życie, tak jakby sami chcieli
stać się takim swetrem i otulić Rebeccę swoją troską i przyjaźnią.
Działania te były jednak dla mnie momentami dosyć niewytłumaczalne, a
czytając tę powieść miałam wrażenie chaosu: tu spotkanie w pubie, tu
jakaś wizyta u pszczelarza, tu znowu wycieczka do Dublina... Wrażenie to
potęgowały jeszcze wstawki dotyczące tragicznej historii jednego z
mieszkańców wyspy, choć akurat ten wątek był dla mnie najciekawszy.
Imion i koligacji rodzinnych nie byłam w stanie spamiętać. Za dużo osób!
Autorka zupełnie niepotrzebnie wprowadza do książki tyle postaci, skoro
odgrywają one w fabule tylko marginalną rolę.
Rebecca
tymczasem wydaje się osobą nieco zagubioną, zranioną, pogrążoną w
rozpamiętywaniu przeszłości i niemal obsesyjnie zatroskaną o swoją
córeczkę. Jej stosunek do życia i własnego dziecka mogłabym określić
tak, jak ktoś to ujął – że kobieta przy porodzie pozbyła się poczucia
humoru. Wątek miłosny jest dosyć oklepany i też raczej trudno
wytłumaczalny. Ukochany Rebeki jest dosyć tajemniczym osobnikiem, który
pojawia się w jej życiu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Niewiele o nim wiemy, Rebeka też – czy (biorąc pod uwagę swoje
przeżycia) – nie powinna być ostrożniejsza? Dlatego zaproponowane przez
autorkę zakończenie uważam za bardzo naiwne i banalne.
Odniosłam
wrażenie, że autorka tej książki jest zafascynowana Irlandią. Stąd
poetyckie opisy krajobrazów, wybrzeża, morza, irlandzkiej serdeczności, a
nawet imiona rodem jak z Władcy Pierścieni (Eomen??). Brakuje tylko
gaelickiego języka. Wszystko, aby ożywić tradycyjny klimat. Tylko, że
czy to aby nie przesada? Czy taka Irlandia – nawet na jakiejś
zapomnianej przez Boga wysepce – jeszcze istnieje? Czy autorka nie
opisuje jakiegoś skansenu?
Czytając Irlandzki sweter,
czułam, że czegoś mi w nim brakuje. Autorka ma dosyć „ciężkie pióro”
(jeśli można to tak ująć) – o ile opisy wyspy rzeczywiście przemawiają
do wyobraźni, o tyle mam zastrzeżenia do płynności samej historii. Moim
zdaniem pisarka nie wykorzystała potencjału tkwiącego w gansejach –
zamiast skupić się na nich i historiach z nimi się wiążących, wypełniła
powieść dosyć banalnymi wątkami z codziennego życia.
Powieść
odwołuje się do uczuć, do rodziny, do tradycji. W splotach swetrów
każdorazowo kryje się czyjaś historia oraz miłość do tej osoby. Wszystko
więc sprowadza się do uczuć i do umiejętności ich wyrażania. Plusem
książki jest na pewno bijąca z niej pozytywna energia, życzliwie
nastawieni wobec siebie ludzie, o których czytamy na kartach Irlandzkiego swetra. Szkoda, że tak pięknie nie jest w rzeczywistości. Ganseje też nie istnieją.
Komentarze
Prześlij komentarz