Jestem fanką Yrsy Sigurdardottir od jej pierwszej powieści, Trzeci znak, ale z wszystkich jej książek, które do tej pory czytałam, Statek śmierci jest chyba tą najlepszą. Intryga nawiązuje do morskich legend, wywołujących gęsią skórkę: o statkach-widmo, Latającym Holendrze, Trójkącie Bermudzkim... Co stało się z załogą i pasażerami luksusowego jachtu, który właśnie przybił do portu w Reykjaviku? Z pokładu zniknęło aż siedem osób, w tym rodzina z ośmioletnimi bliźniaczkami. Czy możliwe, że wydarzył się jakiś wypadek na morzu – ale w takim razie jak i dlaczego jacht, praktycznie nietknięty, dotarł do portu? W sprawę angażuje się prawniczka Thora, zaangażowana jako adwokat zaginionej rodziny, mająca ustalić, czy pasażerowie aby na pewno nie żyją.

Już dawno, czytając książkę, nie miałam takiego poczucia, że absolutnie nie mogę się od niej oderwać. Zmuszałam się wręcz do tego, bo oprócz czytania trzeba jeszcze coś robić: ugotować obiad, posprzątać, nakarmić kota... Z drugiej strony robiłam sobie przerwy, aby trochę odetchnąć, ponieważ coraz bardziej się bałam tego, co będzie. Powieść zaczęłam czytać wieczorem, ale po stu stronach ją odłożyłam, bo po prostu zbyt nieswojo się poczułam i stwierdziłam, że wolę przeczytać ją w świetle dnia! Yrsa świetnie kreuje nastrój grozy na statku – powiedzenie, iż mrozi ona krew w żyłach pasuje w tym przypadku jak ulał. Z pewnością fakt, że akcja dzieje się na małej, zamkniętej powierzchni, z której – teoretycznie – nie ma ucieczki – i gdzie nikomu nie można ufać - pobudza wyobraźnię i sprzyja najgorszym obawom, łącznie z podejrzewaniem, iż w sprawę wplątane są siły nadprzyrodzone. I ja zachodziłam w głowę, co tam zaszło: klątwy, duchy, podejrzewałam wszystko, usiłując rozwiązać zagadkę – choć wiedziałam, że na pewno wszystko znajdzie jakieś racjonalne wyjaśnienie. Autorka umiejscawiając połowicznie akcję na jachcie i opisując krok po kroku, co się wydarzyło postawiła czytelnika w sytuacji swoistego rozdarcia, bo bohaterów poznajemy ciągle żywych i w naturalny sposób trzymamy za nich kciuki. Z jednej strony chciałam więc jak najszybciej dowiedzieć się, co się stało, z drugiej obawiałam się tego, bo – mimo że wiedziałam, iż nie skończy się to dobrze – nie chciałam tego i miałam nadzieję, że główni bohaterowie w jakiś sposób ujdą cało z tej opresji. Czułam ulgę, kiedy akcja przenosiła się z jachtu do Reykjaviku, do świata Thory i dochodzenia policyjnego. To nie było aż tak złowrogie, aż tak duszące...Przy okazji miałam okazję znowu zajrzeć do nieco niepoukładanego życia naszej prawniczki.

Ostatecznie rozwiązanie zagadki okazało się moim zdaniem – nieco zbyt wydumane, zbyt zawiłe i trochę dziurawe, ale niech tam, bo rozrywkę Statek śmierci zapewnia przednią. No i zbudowanie intrygi kryminalnej tak, że czytelnik nie potrafi sam odgadnąć przebiegu wydarzeń jest chyba sporą sztuką. Dosyć często bowiem mam wrażenie, czytając powieści tego gatunku, że śledczy są półinteligantami, nie potrafiącymi skojarzyć faktów rzucających się w oczy, a więc i czytelnik jest traktowany jak półinteligent. W powieściach Yrsy Sigurdardottir bynajmniej tak nie jest, ona zdradza nigdy nie za wiele, lecz w sam raz, by to górą była główna bohaterka. Mam tylko pretensje do wydawcy, że najbardziej dramatyczny fragment książki umieścił na okładce. Całe szczęście, że go nie przeczytałam. Ale czy naprawdę, w imię naganiania klienteli trzeba odbierać czytelnikowi całą przyjemność czytania??

Yrsa Sigurdardottir, Statek śmierci, Wyd. Muza, 2013

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później