Intryga małżeńska

Ojej, ojej, ale się dziś rozpadało, brrrr. Zaczynam więc "wykopywać" zaległe notki o książkach przeczytanych latem, ale jakoś mało "letnich". To pierwsza z nich.

Bohaterami tej książki, autorstwa kultowego już Jeffrey'a Eugenidesa, są młodzi ludzie, kończący właśnie college i stojący u progu dorosłości. Przejawiają typową dla swojego wieku i statusu beztroskę, przejawiającą się w imprezach do rana i pomysłach na podróże dookoła świata. Ciągle jeszcze żyją w świecie literatury i wydumanych teorii. Wydaje im się, że są wolni, że mogą wszystko. Już za rogiem czai się jednak widmo zdecydowania, jakie będzie ich dalsze życie: studia, praca, małżeństwo?

Intryga małżeńska to pełna dramatyzmu relacja z wkraczania w dorosłość. Ta dorosłość dla Madeleine, Mitchella i Leonarda okazuje się dosyć brutalna. Stypendia renomowanych uniwersytetów czy dobre posady wcale nie czekają na absolwentów dziwnych kierunków, w rodzaju kulturoznawstwa, semiotyki czy teologii. Dziewiętnastowieczna literatura, w której lubuje się dziewczyna, bynajmniej nie przygotowała ją na przejścia pierwszej miłości, pocieszenia szuka w dziełach Rolanda Barthesa. W standardowe dylematy wkrada się jeszcze problem choroby psychicznej. Bohaterowie wydający się dosyć „popaprani”: ich wysiłki, by jakoś ułożyć życie przynoszą mizerne efekty, a ich wybory okazują się zaskakujące. Przynajmniej z logicznego punktu widzenia - pewnie na miejscu zakochanej Madeleine myślałabym inaczej. Blurb zdradza niewiele, więc ja też nie będę.

W powieści dominuje depresyjny nastrój. Młodzi ludzie wcale nie są takimi idealistami, jakimi powinni być na tym etapie życia. Wkrótce okazuje się, że mają już za sobą doświadczenia, dzięki którym opuścili już „wiek niewinności”. Nie są wcale pełni optymizmu, dopadają ich ponure myśli związane z poczuciem niedopasowania do otoczenia oraz lęki dotyczące przyszłości. Często nie widzą w sobie tych pozytywów, które dostrzegają w nich inni, a świat z własnej perspektywy wydaje się o wiele gorszy, niż widziany oczyma przyjaciół, rodziny. Z początku trudno mi było przebić się do świata bohaterów, przyzwyczaić się do ich toku myślenia, do tej studenckiej zabawowości, połączonej z mrocznymi rozważaniami na temat sensu egzystencji. Bohaterowie ci cały czas funkcjonują w tej swoistej bańce, w której to, co im się przytrafia usiłują dopasować do tego, co przeczytali. Powieść może być gratką dla moli książkowych, ponieważ jej drugoplanowym bohaterem jest literatura. Niestety jest to literatura, o której przeciętny zjadacz chleba, nie studiujący na ambitnych kierunkach, nawet nie słyszał. Kłania się powieść „uniwersytecka”. Autor raczy czytelnika kwiecistymi, wielokrotnie złożonymi zdaniami. To takie snobistyczne, snobistyczni są młodzi ludzie snujący się z kąta w kąt, na utrzymaniu rodziców, przerzucający się mądrościami, które okazują się całkowicie nieprzydatne w prawdziwym życiu. Z początku zmuszałam się do przerzucania kolejnych kartek. Powieść zaczęła mnie wciągać, kiedy autor zaczął pokazywać drugie (a może i trzecie) dno naszych bohaterów, umiejętnie wplatając retrospekcję w ich perypetie i łącząc ich drogi w mało przewidywalny sposób. Akcja rozwija się, wraz z bohaterami podróżujemy od Nowego Jorku, przez Paryż, Grecję, Indie. To sprawiło, że Intryga małżeńska stała się ciekawą mozaiką życia Madeleine, Leonarda i Mitchella.

Po odłożeniu tej pozycji trudno było mi zebrać myśli, aby cokolwiek niej napisać. Ot, powieść obyczajowa, ukazująca losy trójki młodych bohaterów, uderzających głową o mur prozy życia. Jej przesłanie wydało mi się dosyć nieuchwytne, a sama książka dosyć zwyczajna. A może jednak wieloznaczna? Wielka literatura, podróże, problemy psychiczne, miłosne rozczarowania. Nie było mi łatwo napisać tę opinię. Czemu "intryga małżeńska"? Miłosne perypetie, owa tytułowa intryga małżeńska – wcale nie były dla mnie najważniejszym wątkiem książki. W przeciwieństwie do XIX wiecznych romansów, w których tak lubuje się Madeleine, znalezienie męża nie jest już treścią życia kobiety. Dwudziestolatkowie kontestujący tradycyjne poglądy powinni mieć małżeństwo w nosie. Tymczasem okazuje się, że nie ma przed nim ucieczki... Nie ma ucieczki przed miłością, choć można zastanawiać się czym ona jest w naszych czasach. Co więcej, w jej imię ciągle kobiety wpadają w pułapkę cierpienia i poświęcania się. Najciekawszy – bo najbardziej dramatyczny był dla mnie wątek Leonarda, przywodzący mi na myśl postać Johna Nasha. Przejmujący portret depresji każe zastanowić się, jak sami podchodzimy do ludzi cierpiących na tego typu zaburzenia. Tu pojawiają się prawdziwe dylematy i pole do dyskusji.

Intryga małżeńska to nie jest powieść „ku pokrzepieniu serc”, a raczej taka, która sprowadza na ziemię, pokazuje, że świat wcale nie jest idealny, nasze marzenia nie zawsze się spełniają, a nasi bliźni rzadko okazują się książętami z bajki. Ustawicznie mamy w niej do czynienia z konfrontacją teorii z praktyką. To, co wydaje się romantyczne w literaturze, w życiu takie nie jest. Myślę, że Intryga szczególnie może się spodobać właśnie ludziom młodym, przed którymi stoją takie wybory, jak przed bohaterami powieści. Nawiasem mówiąc zawsze zastanawiało mnie to typowe dla Amerykanów studiowanie rzeczy kompletnie niepraktycznych, jeśli chodzi o późniejsze poszukiwanie zajęcia, tak jakby studia wcale nie miały uczyć zawodu, ale być raczej przedłużeniem dzieciństwa. Z punktu widzenia rodzimych problemów na rynku pracy nieporadność amerykańskiej młodzieży, przedstawiona w powieści, może irytować. Oni ciągle mają jeszcze możliwość popełniania szaleństw, tę możliwość, która dzisiaj chyba coraz bardziej się kurczy.

Jeffrey Eugenides, Intryga małżeńska, Wyd. Znak, 2013

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później