Mroczna strona gór
Ciągle mamy w pamięci ostatnią
tragicznie zakończoną wyprawę polskich himalaistów na Broad Peak. I
głosy „górskich laików” zapytujących jaki takie wyprawy mają sens, po co
w ogóle tak się narażać, podejmować takie ryzyko. Wytłumaczenie zawsze
brzmi podobnie: prędzej, czy później każdy alpinista mówi o swoim wspinaniu: 'Dzięki niemu czuję, że żyję'.
Dla mnie jest naturalne to, że kogoś ciągnie w góry - sama je kocham i
obracam się wśród ludźmi, dla których góry są pasją. Do tej pory całym
sercem popierałam wszelkie wyprawy, myśląc podobnie, jak oni: że
przecież nikomu nie można zabronić realizowania swoich pasji. Nie mam
wątpliwości, że góry są tak ważnym elementem życia alpinisty, że nie da
się z niego tak po prostu zrezygnować, stwierdzić zdroworozsądkowo: 'zbyt duże ryzyko, nie opłaca mi się, nie jadę'.
Po raz pierwszy zaczęłam się jednak poważnie zastanawiać nad drugą
stroną medalu, czytając książkę Olgi Morawskiej. Co sama bym zrobiła,
gdyby przyszło mi czekać na swojego ukochanego, nie mając pewności, że
jeszcze kiedykolwiek zobaczę go żywego? Także przy lekturze Mrocznej strony gór
czułam się, jak między młotem, a kowadłem. Heroizm alpinistów staje się
jakoś mniej oczywisty i romantyczny, kiedy myśli się o cierpieniu
pozostawionych bliskich: partnerek (bo w gros przypadków owymi
nieustraszonymi zdobywcami, zostawiającymi w domu swoje rodziny są
mężczyźni), rodziców, dzieci. Zmagają się oni przecież z myślą, że dla
swojego chłopaka, męża, ojca są mniej ważni, niż góry i jego egoistyczna
pasja. Tak – powiedzmy sobie – egoistyczna, bowiem wyczyny himalaistów
przynoszą korzyść wyłącznie im samym: zdobywając góry nie zbawiają oni
świata, nie odkrywają nowych lądów do zasiedlania, nie czynią niczego w
imię ludzkości. Dlaczego więc nazywamy ich bohaterami? Do tego będąc
zaprzątniętymi sobą, wymagają oni od innych, kochających ich ludzi,
bezwarunkowej akceptacji... Nasuwa się więc kolejne trudne pytanie:
dlaczego ktoś wiąże się z osobą, prowadzącą taki tryb życia? I o ile
partnerka zawsze może odejść, to dzieci nie mają takiego wyboru...
Maria Coffey podejmuje ten temat jako
osoba powiązana ze środowiskiem górskim, która na własnej skórze odczuła
ową ciemną stronę himalaizmu: związana była bowiem ze wspinaczem, Joe
Taskerem, który zginął na Mount Evereście. Okazuje się, że w tym
środowisku jest to temat tabu, większość wspinaczy go unika.
Teoretycznie mówi się: każdy zna ryzyko i musi je zaakceptować, jednak
większość alpinistów zapewne myśli – jak każdy – że złe rzeczy zdarzają
się innym, tym, którzy popełniają błędy lub nie mają szczęścia. Joe Tasker zwykł mówić, że z równym prawdopodobieństwem, co w górach może zginąć w wypadku samochodowym. W
odpowiedzi Maria Coffey zapytuje ilu ludzi straciło tylu swoich
znajomych w wypadkach samochodowych, co wspinacze – w trakcie wspinania. Statystyki
pokazują, że ryzyko dotyczy każdego wspinacza, że prawdopodobieństwo
poniesienia śmierci w trakcie ekstremalnych wypraw górskich jest bardzo
duże. Właściwie niewielu jest alpinistów, którzy umierają śmiercią
naturalną – aby przeżyć trzeba po prostu przestać się wspinać.
Mroczna strona gór już od
pierwszych stron wzbudza napięcie i emocje. Coffey pokazuje, że śmierć
poniesiona w górach wcale nie jest lekka i przyjemna, niektóre sceny są
wręcz drastyczne. Autorka wspomina znanych wspinaczy: Alexa Low, Chrisa
Boningtona, Conrada Ankera, Joe Simpsona, Anatolija Bukriejewa. Miałam
jednak wrażenie, że stopniowo w jej opowieść wkradł się jakiś chaos, że
książka ta nie ma myśli przewodniej, że to bohaterowie przejęli kontrolę
nad jej treścią. Szczególnie widoczne jest to w drugiej połowie, gdzie
moim zdaniem Coffey zanadto koncentruje się na opisywaniu konkretnych
przypadków. Przypominało mi to amerykańskie poradniki, przepełnione
przykładami z życia wziętymi, ale w których brak wyraźnie sformułowanych
wniosków. Również Mrocznej stronie gór przydałoby się szersze
spojrzenie: zobaczenie przysłowiowego lasu, a nie tylko drzew. Autorce
całkiem nieźle wychodzi to na początku, później jednak chyba poniosły ją
emocje. Osobiście przeszkadzało mi też zupełne pominięcie w książce
Polaków – Coffey pisze prawie wyłącznie o wspinaczach brytyjskich i
amerykańskich. Rozumiem, że to środowisko jest jej najbliższe, a książka
nie jest historią himalaizmu, ale liczyłam na to, że znajdę tu znajome
nazwiska. Przecież polscy wspinacze mają na swoim koncie jedne z
najwybitniejszych osiągnięć w tym sporcie, a wielu z nich przypłaciło je
życiem. Tymczasem czytając Mroczną stronę gór ma się wrażenie, że Polacy w himalaizmie nigdy nie istnieli.
Książka Marie Coffey jest opowieścią na wpół osobistą – nie w takim stopniu jak Od początku do końca,
ale jednak. Opowieść ta podąża za motywacjami himalaistów, zagląda za
kulisy życia wspinaczy, porusza i skłania do refleksji, pomaga zrozumieć
to, co dla wielu ludzi jest niezrozumiałe. Lecz odpowiedź na pytanie
przewodnie: 'czy zyski z uprawiania wspinaczki mogą kiedykolwiek zrównoważyć jej koszty'
– umyka. Każdy musi sobie na to odpowiedzieć we własnym sumieniu i
zapewne ta odpowiedź będzie brzmieć inaczej dla wspinacza, a inaczej dla
kogoś, kto góry woli zdobywać wjeżdżając nań kolejką... Oryginalny
tytuł tej książki: (…) the dark side of extreme adventure, moim
zdaniem lepiej oddaje jej treść. Góry po prostu są – nie tyle one mają
swoją mroczną stronę, co stronę tę ma ludzka fascynacja górami. Z tym
jest jak z każdą miłością: wiadomo, że to zaślepienie, że być może
będziemy cierpieć, że w rachunku zysków i strat to się nie opłaca, ale
mimo to pragniemy tego tak mocno, że odrzucamy logiczne myślenie. Tak
samo absurdalnie brzmi dla mnie pytanie: 'dlaczego ktoś mógłby z własnej woli chcieć pokochać alpinistę?' Miłość przecież nie ma nic wspólnego z rozsądkiem.
Maria Coffey, Mroczna strona gór, Wyd. Sklep Podróżnika, 2012
Komentarze
Prześlij komentarz