Od dawna już chciałam przeczytać tę powieść, zastanawiając się nad fenomenem Facebooka, Twittera i innych mediów społecznościowych. Po co mam informować innych o każdej pierdole, „śledzić” na bieżąco życie swoich pięciuset znajomych, z których zresztą 450 się nie widziało na oczy... Czemu trzeba mieć stronę na fejsie (fanpejdż), żeby odsyłać z niej na bloga, a z bloga na stronę www... Czemu już teraz nie da się wziąć udziału w jakimś konkursie, bez „polubienia” jego strony na FB? O co w tym wszystkim chodzi? Poza oczywiście nabijaniem kieszeni twórców tych wszystkich wirtualnych bzdur oraz wszelakich reklamodawców. Wielu ludzi deklaruje, że nie ma ich na Facebooku, ale skoro tak, to skąd taka jego popularność? Kto nie korzysta z FB jest passe... Czy dojdzie do tego, że nie będzie można złożyć deklaracji podatkowej, czy wymienić dowodu, jeśli nie polubimy strony odpowiedniego urzędu? Przeraża mnie to, bo oznacza to przymusowe dostanie się w szpony czegoś, czego nie do końca rozumiemy i czego zwykły człowiek nie jest w stanie kontrolować. Czyli właśnie pozbawienie wolnej woli, oddanie się na łaskę i niełaskę speców od marketingu, prania mózgu, którzy będą nam mówić jak żyć.

Ostatnią książką, jaką czytałam, która – w pewnym stopniu – traktowała o relacjach w Internecie, była Samotność w sieci. Jakże się od tamtej pory wszystko zmieniło... Wtedy ICQ (czyli komunikator internetowy, dla tych, którzy nie pamiętają co to), był rewolucyjnym narzędziem, pozwalającym poznawać ludzi z najdalszych zakątków świata. Jednocześnie, zanim się rozpowszechnił był też gadżetem dla wybranych (tych, którzy mieli w ogóle dostęp do internetu), pachnącym też trochę czymś niebezpiecznym, zakazanym. No bo jak – znajomość tylko z Internetu?? A wiadomo to, kto siedzi po drugiej stronie drutu? Dziś tego typu wątpliwości dawno odeszły w niepamięć, podobnie zresztą jak komunikatory – skoro są narzędzia, dzięki którym można coś obwieszczać całemu światu, nie przejmując się zbytnio tym, co ten świat o nas myśli. Czy zresztą naprawdę jeszcze myśli?

Pigułka wolności jest kpiną z tego współczesnego stylu życia, zalogowania na FB, Twitterze, Linked In, Google, My Space, Skypie, etc, ect. Czasy ICQ przeminęły. Czerwiński pokazuje Facebook w pełnej krasie, jako medium, gdzie jest wszystko i nic. To taka sama papka, jak telenowele płynące z kanałów kablówki. Wypowiedzieć się może każdy, każdy chce zaistnieć, tylko że większość z nas nie ma tak naprawdę nic sensownego do powiedzenia. Ale daje się nam złudzenie, że mamy... że każdy z nas jest taki wyjątkowy, oryginalny, jest indywidualnością. Guzik prawda, wszyscy jesteśmy do siebie podobni jak stado owiec. I zawsze brakuje nam czegoś do szczęścia, zawsze chcemy czegoś, czego akurat nie mamy: bezrobotny marzy o zaharowywaniu się na śmierć, pracujący o niekończących się wakacjach, ludzie samotni o wielkiej miłości, ci w związkach o odmianie i wolności... Chyba tylko o pieniądzach marzą i ci biedni, i ci bogaci... nie słyszałam jeszcze żeby bogaty chciał zbiednieć.

Pigułka wolności to jednocześnie dla mnie takie bardzo brutalne zderzenie się z rzeczywistością, w jakiej żyję, a o której w zasadzie wcale nie mam ochoty pamiętać. Nie mam ochoty pamiętać, że większość ludzi grzeszy chciwością, że dla władzy, sławy i pieniędzy poświęciliby wszystko, że przyjaciel może ci wbić nóż w plecy i że trzeba się wpisywać w jakiś ogólny trend, żeby na ciebie nie patrzyli jak na dziwaka... Wszystko jest na sprzedaż – to już dawno śpiewało De mono. Powieść zasadniczo nie odkrywa niczego nowego, ale jakże sprawnie podsumowuje ludzką naturę, zdominowaną i zwielokrotnianą przez nowoczesne technologie. Ah, jakże znamienne jest zakończenie tej książki. Jednocześnie – paradoksalnie – można wyczytać z niej również optymistyczne przesłanie. Takie, że nawet ktoś, kto jest, według obowiązujących norm, postrzegany jako życiowy nieudacznik, ma potencjał i zasługuje na dobre życie, na miłość i sukces. Tu zresztą wypadałoby się zastanowić, co jest dla nas sukcesem... Wiele więc kwestii do przemyśleń, przy okazji czytania tej książki. 

Powieść napisana jest drapieżnym, ale też elokwentnym językiem, autor nie bawi się w sentymenty, potrafi też być zabawny. To, co najpierw jest opowieścią przede wszystkim o Facebooku, w połowie książki zamienia się w powieść nieomal szpiegowską. Ta gwałtowna wolta zmusza czytelnika do zmiany i rozszerzenia perspektywy, co wydało mi się bardzo udanym zabiegiem. Trochę szkoda, że fabuła obraca się wokół tematów fizjologicznych, co oczywiście wzmacnia zamierzony efekt absurdu, lecz momentami ociera się o granicę dobrego smaku.

Może nowoczesne technologie demonizują ci, którzy ich nie rozumieją? Ale tak naprawdę kto jeszcze jest w stanie ogarnąć sens tego wszystkiego? Ja wierzę, że jest jeszcze wielu takich ludzi, którzy z Internetu korzystają, a nie żyją w nim, choć mam wrażenie, że są to głównie ludzie, którzy przestają już nadążać za rozwojem technologii, a kolejne, coraz młodsze pokolenia wpadają w wirtualną rzeczywistość coraz głębiej, niczym Alicja w króliczą norę...

I podsumowując: właśnie dlatego zdecydowanie wolę czytać powieści historyczne, aby od tej naszej, ztechnologizowanej brutalnej rzeczywistości się oderwać. Być obok, obok, obok, obok.....

Piotr Czerwiński, Pigułka wolności, Wyd. Wielka Litera, 2012

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później