Od dawna obiecywałam sobie zabrać za tak chwalone powieści Wita Szostaka. Czytałam tylko jedną, dawno temu, Sto dni bez słońca, szalenie mi się ona podobała, ale jakoś nigdy się nie składało, żeby sięgnąć po coś więcej, sama nie wiem czemu. Wreszcie skusiłam się na Chochoły, powieść już starszą, z roku 2010, obiecującą sagę rodzinną. Rychło okazało się, że jest to książka wielu zaskoczeń.

Wielopokoleniowa rodzina Chochołów, zamieszkuje własną kamienicę, tworząc oryginalną wspólnotę, w której każdy ma swoje miejsce i rolę. Zaglądamy do niej w przeddzień świąt Bożego Narodzenia, a narratorem opowieści jest przedstawiciel młodego pokolenia. Akcja toczy się niespiesznie, autor roztacza przed nami wizję typowo polskich świąt, detalicznie opisując domostwo, rodzinne zwyczaje, świąteczny nastrój, przygotowanie potraw, spożywanie wieczerzy wigilijnej, wyjście na pasterkę. Wydawałoby się, że jest to dokładnie to, czego nie lubię: rozwleczone opisy codziennych sytuacji. Ale zaszło coś dziwnego, gdyż ta narracja, wprawiła mnie w pewnego rodzaju trans. Zanurzyłam się całkowicie w tym klimacie, odbierając go wszystkimi prawie zmysłami: Szostak nie tylko kreuje w wyobraźni obrazy, ale uaktywniają się w trakcie lektury inne zmysły: smaki i zapachy (wiele opisów potraw, zarówno typowo polskich, jak i z kuchni bałkańskiej), dźwięki, kiedy mamy fragmenty dotyczące muzyki. Chochoły wypełnione są opisami różnych rytuałów: począwszy od celebracji wspomnianej kolacji wigilijnej, przez karnawał, wspólne muzykowanie, rodzinny pogrzeb. Ważnym wątkiem Chochołów jest ludowa muzyka, oberki, motyw wracający z innej powieści Szostaka, Oberki do końca świata. Kolejne zaskoczenie czekało mnie, kiedy okazało się, że Chochoły bynajmniej nie leżą całkowicie po stronie realizmu, a miasto Kraków wcale nie jest tu tym Krakowem dobrze nam znanym. To jest alternatywny świat, stworzony przez autora – i tu przypomniała mi się Agla Radka Raka, w której też mamy niby Kraków, ale Kraków fantastyczny. I tak w kolejnych częściach autor zaprasza nas do zabawy w wyobraźni z tą wizją miasta, w której są weneckie kanały, albo śnieżne zaspy do wysokości pierwszego piętra. Oprowadza nas po tym mieście narrator, jednocześnie dzieląc się z nami swoimi myślami i obserwacjami, dotyczącymi swoich krewnych, życia pod jednym dachem w Domu, przodków, przede wszystkim zaś zaginionego brata, Bartka, na którego poszukiwaniach nasz bohater trawi wiele godzin. Czy faktycznie jednak chce go odnaleźć? Ów Bartek to faktycznie tajemnicza i bardzo oryginalna postać, której duch przenika powieść. Wielki nieobecny. Niestety nie da się tego powiedzieć o samym [bezimiennym] narratorze, który wydał mi się osobą z deficytem emocjonalnym: bardzo często w odniesieniu do najbliższych pada z jego ust sformułowanie, że właściwie to tych osób on nie zna. Ale dlaczego ich nie zna? Bo z nimi nie rozmawia, nie interesuje się nimi, nawet na próby podejmowania rozmów przez innych reaguje on niechęcią. Jego marudzenie mnie irytowało.

Nie byłem gotowy na życie, na spotkania z ludźmi, zawsze uważałem, że powinienem mieć trochę więcej czasu, żeby się właśnie przygotować, żeby wypełnić czymś tę niezręczną pustkę drążącą moje wnętrze. Pustka mnie wypełniała, żałosny oksymoron, pustka pęczniała we mnie, jeszcze gorzej, zżerała mnie cicho i powoli. Nie byłem gotowy, może nie tym razem, może za rok to już na pewno, wszystko sobie przemyślę, wszystko poukładam, pójdę na pasterkę z ufnością, z nadzieją, jeszcze nie teraz.
Jest takim typem „ucieczkowca”, który przed problemami ucieka, chowa się po kątach, w nadziei, że same jakoś się rozwiążą… Więcej osobowości od niego ma chyba sam Dom, będący pełnoprawnym bohaterem Chochołów, po familii i Krakowie. Dom, który też nie jest zwykłą kamienicą, ale domem przebudowanym zgodnie z potrzebami rodziny, pełnym dziwnych przejść i zakamarków, żyjącym własnym życiem, niby Hogwart lub jakieś inne zaczarowane domostwo. Wraz z naszym narratorem zaglądamy do jego kolejnych pokojów, korytarzy, poznając zarazem domowników.

Chochoły to więc powieść bardzo oryginalna, na poły fantastyczna, tajemnicza, sensualna. Przez swoją zimową, świąteczną aurę, przenosiła mnie ona gdzieś w świat dzieciństwa, trochę magiczny (najlepiej byłoby to czytać przy choince i ze śniegiem sypiącym za oknem). Można by chyba rzec, że jej motorem jest stopniowe przejście od spokoju i porządku do chaosu, od twardych realiów do fantazmatów – to wszystko narasta i w samej familii Chochołów, i w mieście. Im dalej w las, tym robi się dziwniej, a na koniec powieści zaliczamy oniryczny odlot. Nie wiem, czy taki był zamysł autora, ale ja miałam skojarzenia z naszą coraz bardziej chaotyczną i niepokojącą rzeczywistością, coraz bardziej rozpadającym się światem… Przyznaję, że lektura wymaga mocnego skupienia, gdyż jest tak gęsta, dialogów tu jest mało, najczęściej mamy do czynienia ze ścianą litego tekstu. Ale Wit Szostak uwodzi językiem. Gdyby pisarz, tak potrafiący operować słowem i z taką wyobraźnią, był pisarzem amerykańskim czy zachodnioeuropejskim, a nie niszowym polskim autorem, to świat literatury biłby przed nim pokłony.

Metryczka:
Gatunek: powieść 
Główni bohaterowie: rodzina Chochołów
Miejsce akcji: Kraków
Czas akcji: mniej więcej współcześnie
Ilość stron: 440
Moja ocena: 5/6
 
Wit Szostak, Chochoły, Wydawnictwo Lampa i Iskra Boża, 2010 (wyd. II Powergraph, 2018)

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później